wtorek, 6 września 2011

Ren



Bo najwygodniej to mi się spało w rogach człapiącego Łosia. Dziwne jednak było to, że rogi owe były dosyć miękkie i pokryte delikatnym meszkowym włosiem, jak młode wyrastające dopiero poroże, a to było wielgachne. Arcyłosiowe. Mogłem się w nim wygodnie ułożyć. Czyli albo Łoś zgiganciał albo ja skrasnoludziałem. W każdym razie jakiej bym pozycji horyzontalnej nie przyjął, to zawsze mi było cudnie. Do tego to kołysanie idącego przez leśne knieje Łosia. Taki miałem sen. Sen o najbardziej niemożebnym ze snów. Wydawało mi się więc, że nic już lepszego być nie może. A na pewno nie po tej pierwszej stronie poduszki. Tymczasem znalazłem taki stan, a przynajmniej porównywalny. Właśnie tu. W Bazylce.


Uchachane i zapadające niesienie przez również kopytnego, ale nie Łosia, a Rena. Ino Ren to w postaci płynnej. Skroplony Ren. Inny więc od tych, które widziałem w Norge. A może to skroplenie zmeczenia biegnacych norweskich renów? Boć i szwajcarski to Ren. Bodaj tylko tu w Basel na tyle ufny i łaskawy, by nieść człowieków.
A ludzie z dziką przyjemnością, niewypowiedzianą, ba! niemożliwą do wykrzyczenia euforią dają się ponieść. W samym środku miasta, miasto zrzuca z siebie miejskość. Miejskość pakuje się w wieloryba. Pomarańczowego, zielonego, niebieskiego albo czerwonego. Ale najczęściej pomarańczowego. Nieprzemakalny wieloryb połyka spodnie w kant, spodnie z ćwiekami, spódnicę i sukienkę, bluzki, podkoszulki, komórki, czapki, okulary, buty na obcasie, mokasyny i glany, sandały i chodaki, skarpetki i pończochy. I ostaje sobie człek w samych majciochach, czasem w stroju kąpielowym ino, ale negliż to zawsze w mniejszym lub większym stopniu. Czasem zupełny. I tako powraca człek w prenatalność. Staje się człek pra-człekiem, embrionem, zygotą. Wchodzi w wodę i sunie. Nawet specjalnie nie musi ruszać kończynami. Ot, sobie leży. Medytacyjnie albo z dziką radością najchętniej wykrzykiwaną pod mijanymi mostami. To taki spełniony komunizm. Zrównanie dobrowolne i uśmiechnięte. I to tu. W tej poukładanej, lekko emocjonalnie wycofanej Szwajcarii - takie cudne wariactwo! Taki pierwotny chaos ciał i myśli w centrum precyzyjnego mechanizmu miejskiego Helvetii.
W tym reńskim uniesieniu (dosłownie i w przenośni) – jest cała Basel. Przyrodniczo, społecznie, terapeutycznie, historycznie … Tak, tak – historycznie też. Bo czyż zapatrzywszy się w niebo podczas płynięcia tak trudno sobie wyobrazić, że płyniemy nie w 2011 roku, ale w 1908 albo 1754, ba! 885? Można dodać do dat też dowolnie literki „n.e.” lub „p.n.e”. Wszak ta rzeka tu płynęła i wtedy. Wiem, wiem, Tomek – mój Przyjaciel – pokazywał mi kiedyś mapę, którą stworzył, jak zmieniało się koryto Odry od czasów dawnych do dzisiaj na terenie dzisiejszego Wrocławia. Tak naturalnie, jak i ludzką ręką albo łopatą. Ale jednak, te odchylenia jakie by nie były zawsze meandrowały raczej bliżej niż dalej, a i nakładały się w kilku miejscach z dzisiejszym nurtem. Tako z wodą chlupoczącą w uszach, zagłuszającą np. przejeżdżający mostem tramwaj, i z lekko otwartym ślepiem, zmrużonym w takim stopniu, by uzyskać obraz onirycznych zamgleń ukrywających szczegóły ludzkich strojów i innych szczegółów mogących sugerować epokę – przenosimy się w czasie. Wpływamy w średniowieczną Basel. Przepływamy pod katedrą stojącą przy Münsterplatz i pod najstarszym mostem, który spowodował rozwój miasta, bowiem była to jedyna droga łącząca Italię z północnymi krainami. Kolejny most był zbyt daleko, więc płacono wiele, by się przedostać właśnie nim. Oczywiście zaraz się konkurencja obudziła i w niewielkiej odległości od mostu powstały przeprawy na długich łodziach przeciąganych na linie. Niegdyś za ciąg odpowiadała siła mięśni, dziś siła silnika. Miasto utrzymuje więc do teraz trzy drewniane łodzie, wyglądające na do połowy zadaszone gondole. Most z drewnianego przebudowano w kamienny. Ale w zmrużeniu ślepi to nie jest tak oczywiste, zresztą nurt przeważnie jest wartki, więc mosty mija się dość szybko. Swobodne położenie się na wodzie, bez dodatkowych ruchów, powoduje, że jesteśmy niesieni z prędkością dość żwawo biegnącego po lądzie człowieka. A można też zupełnie porzucić cywilizację z mostami, tramwajami, nawet z ludźmi. Zapatrzeć się w niebo z przelatującymi ptakami i wyobrazić, że właśnie wpływamy w puszczę, która tu wyrastała zanim ludzie zaczęli ją karczować. Gdzieś może tylko jakaś przycupnięta przy brzegu niewielka osada germańska lub celtycka przytłoczona przyrodą jak w filmach Herzoga. A my jak Aguirre przepływamy mimo. Ale nie jako „gniew boży” a jako „instynktowna euforia”. Szkoda tylko, że odgłosów puszczy nie da się posłyszeć. No, ale woda chlupotała wtedy pewnie tak samo czy to w pejzażach romantycznych malarzy XIX wieku, czy obrazach z kupcami z XVI wieku, które wiszą niedaleko od Renu w Kunstmuseum.
No ale po co iść do tych muzeów historycznych i artystycznych skoro niesieni możemy być za darmo przez płynny czas. Reńską maszynę podróży w przeszłość. Po co do muzeum przyrody? Żeby zobaczyć wypchane zwierzęta i ususzone rośliny? Może dla systematyków botanicznych jest to interesujące, ale dla amatorów po stokroć ciekawsze jest wypatrywanie przyrody z perspektywy rzecznej. Czasem to wręcz wydaje się, że się nie płynie, a leci razem z przemieszczającymi się niebem ptakami. Takie trzymanie się bliżej ptaków, według zalecenia pewnego muszyńskiego poety, bo – jak pisał – ludziom nie zawsze można wierzyć. Ale z ludźmi zanurzonymi w Ren dobrze się płynie. Nie są nachalni. Oczywiście są tacy bardziej medytujący i tacy obściskiwujący się i tacy euforyczni… I nie rozpoznasz, który właśnie wyszedł z kancelarii, który wrócił ze szpitalnego dyżuru, a który sprzątał pociąg. Wszyscy się do siebie uśmiechają. Niektórzy zagadują, a jestem pewien, że pewnie i zakochują w sobie. To dopiero – zakochać się w Renie. To znaczy w kimś, ale akurat płynąc Renem. Bo zakochać się w Renie zupełnie nie trudno. Od pierwszego zanurzenia – czysta miłość.
A teraz wyobraźcie sobie, że płynie się w nocy… To dopiero niemożebność! W pewien gorący czas zdarzało mi się płynąć pod gwiazdami. Wszystkie dzienne wrażenia potęgują się. Miasto już niemal uśpione. Cisza, więc i wyobraźnia gra w wyrazistszych tonacjach. Do tego tuż nad powierzchnią wody przelatują nietoperze. Jeśli się nie ruszać i zanurzyć głowę, tak by tylko oczy i nos wystawały, to można podziwiać podwozie latających myszy z odległości kilkudziesięciu centymetrów. Czasem można nawet kilkunastu.
Z perspektywy Renicznej, widać, czuć i słychać tę wypartą oczywistość, że cała kultura i cywilizacja ludzka, to tylko dziecię Natury. Dziecię wprawdzie wyrodne, czasem autystyczne w swoim braku empatii do Matki, a nierzadko patalogiczne w racjonalnie tłumaczonym i zbiorowo akceptowanym w matkobójstwie stosowanym, ale jednak wciąż dziecię. Wszystkie wytwory ludzkie, również te wiszące w muzeum sztuki, to przecież nic innego jak stroszenie kolorowych piórek, budowanie wymyślnych gniazd czy akrobacje godowych tańców. Wcale nie powinno być to odebrane jako deprecjonowanie kultury, ale jako odnalezienie miejsca, z którego wyszła, i w którym mimo licznych teorii oddzielających człowieka od innych zwierząt, wciąż tkwi. Gdyby było możliwe takie zaprzeczenie miejskości w innych miastach, to by może ludziom się oczy otwarły.
Marzy mi się takie płynięcie Odrą we Wrocławiu. Gdzieś od mostu Grunwaldzkiego przez Ostrów Tumski z wymuszonym ostatnim przystankiem przed tamą. Woda ponoć wcale nie jest taka brudna jak ją niektórzy chcą widzieć i czuć. Nie odbiega czystością od innych europejskich dużych rzek. Choćby od czystości Renu. Wiadomo, zaraz się krzyk podniesie o bezpieczeństwo. W Basel nie ma ratowników przy brzegu. Wiszą co kilkadziesiąt metrów koła ratunkowe. Rzeką płynął statki znacznie większe niż te we Wrocławiu. Dla pływających z wielorybami przeznaczony jest prawy margines rzeki. Dwa z pięciu przęseł mostu. I jakoś się da. Nie wątpię, że zdarzają się utonięcia. Ale czy na strzeżonych plażach się nie zdarzają?
Trzeba by było sprawdzić tylko jak wygląda nurt, gdzie by było najbezpieczniej, no i co na to prawo, a potem złożyć odpowiedni projekt w urzędzie miasta. Uderzyć do samego Dudkiewicza. Wszak to pierwszorzędna wizytówka miasta. Do tego zupełnie bezinteresowna. Zarobić mogą ewentualnie wytwórcy toreb-wielorybów, które można by przechrzcić np. na Bazyliszki jako wskazanie na pomysłodawcę, czyli Bazyleę. Nie tylko pływających uśmiecha możliwość płynięcia Renem. Owi płynący uśmiechają przechodzących mostami, którzy potrafią stać kilkadziesiąt minut wgapieni w przepływających. Machają, szerzą się szczerze albo po prostu patrzą. Sam nie raz tak się zapatrywałem. I wcale nie było to owe „drugie patrzenie”, „zapadanie się w leje”, „zapominanie się oczami”, jak to miał w dość doliniastym zwyczaju czynić pewien pisarz, który odwiedził niegdyś Wrocław i opisał owe „patrzenia”. Gdyby akurat pod mostem przepływali ludzie z wielorybami, to by pewnikiem nie skończył jak skończył i żadnych widzeń „lejowatych” by nie było. Cudnie by było, gdyby Wrocławianie zyskali możliwość nurzań, wszak problem z otwartymi kąpieliskami wraca każdego lata. A tu w centrum miasta, za darmo, można by się przepłynąć Odrą. Zrzucając całą miejskość i w uchachaniu dając się nieść rzece. To by była POTĘGA – jak pisał i mówił ten od lejowatości!
Póki co, wiem, że za Renem będę tęsknił najbardziej z całej poznanej szwajcarskiej rzeczywistości.
P.S. Gdyby jacyś chętni byli do urzeczywistnieniania projektu „Odra”, to koniecznie piszcie. Jam kiepski organizator i zarządca ludzkimi zbiorowościami, ale może się jakoś tak kolektywnie uda. Spontanicznie!

A tu Bracholek i ja, niesieni Renem.