wtorek, 6 września 2011

Ren



Bo najwygodniej to mi się spało w rogach człapiącego Łosia. Dziwne jednak było to, że rogi owe były dosyć miękkie i pokryte delikatnym meszkowym włosiem, jak młode wyrastające dopiero poroże, a to było wielgachne. Arcyłosiowe. Mogłem się w nim wygodnie ułożyć. Czyli albo Łoś zgiganciał albo ja skrasnoludziałem. W każdym razie jakiej bym pozycji horyzontalnej nie przyjął, to zawsze mi było cudnie. Do tego to kołysanie idącego przez leśne knieje Łosia. Taki miałem sen. Sen o najbardziej niemożebnym ze snów. Wydawało mi się więc, że nic już lepszego być nie może. A na pewno nie po tej pierwszej stronie poduszki. Tymczasem znalazłem taki stan, a przynajmniej porównywalny. Właśnie tu. W Bazylce.


Uchachane i zapadające niesienie przez również kopytnego, ale nie Łosia, a Rena. Ino Ren to w postaci płynnej. Skroplony Ren. Inny więc od tych, które widziałem w Norge. A może to skroplenie zmeczenia biegnacych norweskich renów? Boć i szwajcarski to Ren. Bodaj tylko tu w Basel na tyle ufny i łaskawy, by nieść człowieków.
A ludzie z dziką przyjemnością, niewypowiedzianą, ba! niemożliwą do wykrzyczenia euforią dają się ponieść. W samym środku miasta, miasto zrzuca z siebie miejskość. Miejskość pakuje się w wieloryba. Pomarańczowego, zielonego, niebieskiego albo czerwonego. Ale najczęściej pomarańczowego. Nieprzemakalny wieloryb połyka spodnie w kant, spodnie z ćwiekami, spódnicę i sukienkę, bluzki, podkoszulki, komórki, czapki, okulary, buty na obcasie, mokasyny i glany, sandały i chodaki, skarpetki i pończochy. I ostaje sobie człek w samych majciochach, czasem w stroju kąpielowym ino, ale negliż to zawsze w mniejszym lub większym stopniu. Czasem zupełny. I tako powraca człek w prenatalność. Staje się człek pra-człekiem, embrionem, zygotą. Wchodzi w wodę i sunie. Nawet specjalnie nie musi ruszać kończynami. Ot, sobie leży. Medytacyjnie albo z dziką radością najchętniej wykrzykiwaną pod mijanymi mostami. To taki spełniony komunizm. Zrównanie dobrowolne i uśmiechnięte. I to tu. W tej poukładanej, lekko emocjonalnie wycofanej Szwajcarii - takie cudne wariactwo! Taki pierwotny chaos ciał i myśli w centrum precyzyjnego mechanizmu miejskiego Helvetii.
W tym reńskim uniesieniu (dosłownie i w przenośni) – jest cała Basel. Przyrodniczo, społecznie, terapeutycznie, historycznie … Tak, tak – historycznie też. Bo czyż zapatrzywszy się w niebo podczas płynięcia tak trudno sobie wyobrazić, że płyniemy nie w 2011 roku, ale w 1908 albo 1754, ba! 885? Można dodać do dat też dowolnie literki „n.e.” lub „p.n.e”. Wszak ta rzeka tu płynęła i wtedy. Wiem, wiem, Tomek – mój Przyjaciel – pokazywał mi kiedyś mapę, którą stworzył, jak zmieniało się koryto Odry od czasów dawnych do dzisiaj na terenie dzisiejszego Wrocławia. Tak naturalnie, jak i ludzką ręką albo łopatą. Ale jednak, te odchylenia jakie by nie były zawsze meandrowały raczej bliżej niż dalej, a i nakładały się w kilku miejscach z dzisiejszym nurtem. Tako z wodą chlupoczącą w uszach, zagłuszającą np. przejeżdżający mostem tramwaj, i z lekko otwartym ślepiem, zmrużonym w takim stopniu, by uzyskać obraz onirycznych zamgleń ukrywających szczegóły ludzkich strojów i innych szczegółów mogących sugerować epokę – przenosimy się w czasie. Wpływamy w średniowieczną Basel. Przepływamy pod katedrą stojącą przy Münsterplatz i pod najstarszym mostem, który spowodował rozwój miasta, bowiem była to jedyna droga łącząca Italię z północnymi krainami. Kolejny most był zbyt daleko, więc płacono wiele, by się przedostać właśnie nim. Oczywiście zaraz się konkurencja obudziła i w niewielkiej odległości od mostu powstały przeprawy na długich łodziach przeciąganych na linie. Niegdyś za ciąg odpowiadała siła mięśni, dziś siła silnika. Miasto utrzymuje więc do teraz trzy drewniane łodzie, wyglądające na do połowy zadaszone gondole. Most z drewnianego przebudowano w kamienny. Ale w zmrużeniu ślepi to nie jest tak oczywiste, zresztą nurt przeważnie jest wartki, więc mosty mija się dość szybko. Swobodne położenie się na wodzie, bez dodatkowych ruchów, powoduje, że jesteśmy niesieni z prędkością dość żwawo biegnącego po lądzie człowieka. A można też zupełnie porzucić cywilizację z mostami, tramwajami, nawet z ludźmi. Zapatrzeć się w niebo z przelatującymi ptakami i wyobrazić, że właśnie wpływamy w puszczę, która tu wyrastała zanim ludzie zaczęli ją karczować. Gdzieś może tylko jakaś przycupnięta przy brzegu niewielka osada germańska lub celtycka przytłoczona przyrodą jak w filmach Herzoga. A my jak Aguirre przepływamy mimo. Ale nie jako „gniew boży” a jako „instynktowna euforia”. Szkoda tylko, że odgłosów puszczy nie da się posłyszeć. No, ale woda chlupotała wtedy pewnie tak samo czy to w pejzażach romantycznych malarzy XIX wieku, czy obrazach z kupcami z XVI wieku, które wiszą niedaleko od Renu w Kunstmuseum.
No ale po co iść do tych muzeów historycznych i artystycznych skoro niesieni możemy być za darmo przez płynny czas. Reńską maszynę podróży w przeszłość. Po co do muzeum przyrody? Żeby zobaczyć wypchane zwierzęta i ususzone rośliny? Może dla systematyków botanicznych jest to interesujące, ale dla amatorów po stokroć ciekawsze jest wypatrywanie przyrody z perspektywy rzecznej. Czasem to wręcz wydaje się, że się nie płynie, a leci razem z przemieszczającymi się niebem ptakami. Takie trzymanie się bliżej ptaków, według zalecenia pewnego muszyńskiego poety, bo – jak pisał – ludziom nie zawsze można wierzyć. Ale z ludźmi zanurzonymi w Ren dobrze się płynie. Nie są nachalni. Oczywiście są tacy bardziej medytujący i tacy obściskiwujący się i tacy euforyczni… I nie rozpoznasz, który właśnie wyszedł z kancelarii, który wrócił ze szpitalnego dyżuru, a który sprzątał pociąg. Wszyscy się do siebie uśmiechają. Niektórzy zagadują, a jestem pewien, że pewnie i zakochują w sobie. To dopiero – zakochać się w Renie. To znaczy w kimś, ale akurat płynąc Renem. Bo zakochać się w Renie zupełnie nie trudno. Od pierwszego zanurzenia – czysta miłość.
A teraz wyobraźcie sobie, że płynie się w nocy… To dopiero niemożebność! W pewien gorący czas zdarzało mi się płynąć pod gwiazdami. Wszystkie dzienne wrażenia potęgują się. Miasto już niemal uśpione. Cisza, więc i wyobraźnia gra w wyrazistszych tonacjach. Do tego tuż nad powierzchnią wody przelatują nietoperze. Jeśli się nie ruszać i zanurzyć głowę, tak by tylko oczy i nos wystawały, to można podziwiać podwozie latających myszy z odległości kilkudziesięciu centymetrów. Czasem można nawet kilkunastu.
Z perspektywy Renicznej, widać, czuć i słychać tę wypartą oczywistość, że cała kultura i cywilizacja ludzka, to tylko dziecię Natury. Dziecię wprawdzie wyrodne, czasem autystyczne w swoim braku empatii do Matki, a nierzadko patalogiczne w racjonalnie tłumaczonym i zbiorowo akceptowanym w matkobójstwie stosowanym, ale jednak wciąż dziecię. Wszystkie wytwory ludzkie, również te wiszące w muzeum sztuki, to przecież nic innego jak stroszenie kolorowych piórek, budowanie wymyślnych gniazd czy akrobacje godowych tańców. Wcale nie powinno być to odebrane jako deprecjonowanie kultury, ale jako odnalezienie miejsca, z którego wyszła, i w którym mimo licznych teorii oddzielających człowieka od innych zwierząt, wciąż tkwi. Gdyby było możliwe takie zaprzeczenie miejskości w innych miastach, to by może ludziom się oczy otwarły.
Marzy mi się takie płynięcie Odrą we Wrocławiu. Gdzieś od mostu Grunwaldzkiego przez Ostrów Tumski z wymuszonym ostatnim przystankiem przed tamą. Woda ponoć wcale nie jest taka brudna jak ją niektórzy chcą widzieć i czuć. Nie odbiega czystością od innych europejskich dużych rzek. Choćby od czystości Renu. Wiadomo, zaraz się krzyk podniesie o bezpieczeństwo. W Basel nie ma ratowników przy brzegu. Wiszą co kilkadziesiąt metrów koła ratunkowe. Rzeką płynął statki znacznie większe niż te we Wrocławiu. Dla pływających z wielorybami przeznaczony jest prawy margines rzeki. Dwa z pięciu przęseł mostu. I jakoś się da. Nie wątpię, że zdarzają się utonięcia. Ale czy na strzeżonych plażach się nie zdarzają?
Trzeba by było sprawdzić tylko jak wygląda nurt, gdzie by było najbezpieczniej, no i co na to prawo, a potem złożyć odpowiedni projekt w urzędzie miasta. Uderzyć do samego Dudkiewicza. Wszak to pierwszorzędna wizytówka miasta. Do tego zupełnie bezinteresowna. Zarobić mogą ewentualnie wytwórcy toreb-wielorybów, które można by przechrzcić np. na Bazyliszki jako wskazanie na pomysłodawcę, czyli Bazyleę. Nie tylko pływających uśmiecha możliwość płynięcia Renem. Owi płynący uśmiechają przechodzących mostami, którzy potrafią stać kilkadziesiąt minut wgapieni w przepływających. Machają, szerzą się szczerze albo po prostu patrzą. Sam nie raz tak się zapatrywałem. I wcale nie było to owe „drugie patrzenie”, „zapadanie się w leje”, „zapominanie się oczami”, jak to miał w dość doliniastym zwyczaju czynić pewien pisarz, który odwiedził niegdyś Wrocław i opisał owe „patrzenia”. Gdyby akurat pod mostem przepływali ludzie z wielorybami, to by pewnikiem nie skończył jak skończył i żadnych widzeń „lejowatych” by nie było. Cudnie by było, gdyby Wrocławianie zyskali możliwość nurzań, wszak problem z otwartymi kąpieliskami wraca każdego lata. A tu w centrum miasta, za darmo, można by się przepłynąć Odrą. Zrzucając całą miejskość i w uchachaniu dając się nieść rzece. To by była POTĘGA – jak pisał i mówił ten od lejowatości!
Póki co, wiem, że za Renem będę tęsknił najbardziej z całej poznanej szwajcarskiej rzeczywistości.
P.S. Gdyby jacyś chętni byli do urzeczywistnieniania projektu „Odra”, to koniecznie piszcie. Jam kiepski organizator i zarządca ludzkimi zbiorowościami, ale może się jakoś tak kolektywnie uda. Spontanicznie!

A tu Bracholek i ja, niesieni Renem.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Wolf


Marzyło mi się, żeby spotkać wilka? Żeby dla wilka pracować? Jako leczący wilka, a potem pomagający wilkowi wrócić do siebie? No to mam – ogromny Wilk. Zwany tutaj Wolf. Czyli bocznica pociągowa, na której pracuję. Nikt nie był mi w stanie powiedzieć, dlaczego akurat Wilk. Tako i Wilka odwiedzam nocną porą. Wyjemy razem do Xsiężyca, który często tu swoją Łysiną przyświeca.

Do Wilka pędzę jak się zmierzcha. Wskakuję na swojego różowo-seledynowego rzęzia i gnam aż łańcuch furkocze. A prowadzą mnie nietoperze. Nie – tym razem to nie nazwa ulicy, tunelu, mostu, peronu czy gatunku herbaty… a rozchodzi się o naprawdziwsze latające myszy – die Fledermaus, jak mówią z niemiecka tukej. Śmiesznie? A skąd w języku polskim skojarzenie z perzem? Może to było tak, że Niemiec rzekł do Polaka: „Patrz! To latająca mysz!”, a Polak skrzywił się i rzekł: „Nie, to perz!”. I tak zostało. Brückner w słowniku etymologicznym tego nie potwierdza, ale czy on wiedział wszystko pochodzeniu słów? Dobra, dobra, ale wracamy do pędu dzikiego w stronę wilczej polany. Więc te nietoperze nade mną lecą. Bardzo nisko. Kiedy mijam pewien rowerowy tunel to nagle pojawia się ich dzika obfitość. Żerują na robaki, co tam przy krzaczorach żerują z kolei na coś mniejszego. Niemniej jest to taki optymistyczny akcent mojej drogi do pracy. Wielce radosny. Bo zazwyczaj wyjeżdżam o tej 21:24 jak na skazanie. A za tym tunelem nabieram werwy i gnam z nietoperzami nad głową. Czasem to i ze dwa mnie odprowadzają ładnych paręset metrów. Potem wiraż wielce ekwilibrystyczny i wracają do krzaczorów. A ja dotaczam się korzystając z wcześniejszego nietoperzowego rozpędu do Wolfa.

Bo i przyznać muszę, że wcale z tym przyzwyczajaniem do nocnych zmian nie jest tako jak dumałem. Sądziłem, że człek się przyzwyczaja. Jak do wszystkiego. Czasem tylko nie może się przyzwyczaić do myśli, że przyzwyczaić to się może wszystkiego, jak snuł Jean Nicolas Arthur Rimbaud. No więc może się i przyzwyczaja, ale potrzebuje na to więcej czasu. Ze mną jest tak, że pierwsze dwa tygodnie były bardziejsze niż następne. Po przyjechaniu z roboty cięgiem spałem tylko raz 6 h, jak mi pewien Kenijczyk Michael Agawo doradził, bym piwo rankiem wypił, to będę spał jak dziecko.. raczej jak pijak. Przymusiłem się, bo piwo z rana to mi się w ogóle nie harmonizuje. No, ale trzeba pamiętać, że to jakby po pracy... W każdym razie… wypiłem. Pomogło… raz. A teraz znów pośpię z rana 3 godzinki, a potem wieczorem się przymuszam, żeby chociaż ze dwie dospać, bo inaczej dramat. Nawet jak piwo wypiję. Ale jak nie pomogło dwa kolejne razy to porzuciłem przymuszanie się do chmielu świtkiem rankiem. Ale, ale… człek jak się nie przyzwyczai, to sobie jakoś inaczej radzić musi. Poprzednio pisałem, że dosypiałem podczas przerw na ławeczce w kantynie. Ino jak się okazało ówczesna moja Kurrrra! (z tureckiego – ekipa/grupa/drużyna – piszę dla tych, którzy „Kurrrry!” nie czytali)była wyjątkowa. Bowiem tylko jedna z osób owej załogi nie paliła, więc chcąc się zaciągnąć wychodziła z kantyny. Inne grupy to już palacze w miażdżącej przewadze, więc palą w środku bez żenady. Tako wykurzono mnie dosłownie i w przenośni.

Znalazłem wówczas w magazynku palety. I się na tych paletach bardzo wygodnie uwalałem i spałem ile mogłem. Wnet jednak zarzucono palety pod sam sufit niemal, kartonami z papierem toaletowym i innymi materiałami potrzebnymi do sprzątania i wypełniania pociągów. Wyniosłem się z magazynku. Długo jednak nie szukałem nowego barłogu, bo okazało się, że za rogiem zrzucono kilka warstw palet! Tako miałem wyro pod chmurką. Z widokiem na latarnie i przemykający księżyc. Cudnie… do czasu. Pogoda się zachmurzyła i zaczęła spluwać deszczem. I znów uszy po sobie położyłem, ogon zaś pod siebie i poczłapałem w stronę zadymy, która już sama nie mogła wytrzymać w tym pomieszczeniu, więc zaczęła się wszystkimi możliwymi szparami ulatniać. Nijak mi się nie chciało tam włazić, no ale moknąć też nie chciałem… I wtedy, mijając ów zawalony materiałami magazynek, kątem oka dojrzałem, że jako napisałem wyżej - kartonów wiele pod sam sufit niemal. N-I-E-M-A-L! Ja się nie wsunę? Ja sobie nie poprzesuwam? Ja? I teraz mam gawrę jak na Beorna prawdziwego przystało. Skitrany tak, że nikt mnie nie jest w stanie dojrzeć. Mam dwie drogi ewakuacyjne, przez które mogę szybko umknąć na jedną, bądź na drugą stronę. Lampka sobie świeci jarzeniowa nade mną, więc gdy z jakichś niewyjaśnionych przyczyn spać mi się nie chce, to i książkę poczytać mogę! A jak jednak oczy się kleją to sobie daszek z kartonu pustego montuję. Pod głowę mam mięciutkie szmatki. Takie nówki-nieśmigane, do czyszczenia luster. O delikatności mchu! Ha! Tako jak jest przerwa albo wcześniej nieco uda się skończyć robotę, a wyjść przed czasem nie można, to śpię lepiej niż we wyrku mojej dziupli! Póki co o mojej gawrze wie jeden Włoch, zwany Buldogiem. Robi wrażenie gbura i buca, ale bardzo sympatyczny gość. I on raz mnie nawoływał, a ja ze snu wyrwany nieopatrznie łeb wychyliłem, a on jak stał tak padł na podłogę i zanosił się takim śmiechem, że myślałem, że się chop udusi. Zeskoczyłem więc szybciorem nim nadciągnęli inni. Ale gdy nadciągnęli, Buldog, wstał, otrzepał się – zrobił poważnie gburowatą minę i powiedział: „No, co się gapicie, do roboty!”. I poszliśmy. Od tamtej pory wie gdzie mnie szukać i budzi mnie drąc się z kantyny. Wonczas zwlekam się z łoża toaletowego i człapię na perony.

Wie też pewien Turek. Zupełnie nietypowy spośród tych, których poznałem. Świetnie mówi po niemiecku, poprawia co rusz nawet Szwajcarów, co z włoskiej części Helvetii ściągnęli do Basel. Nie słucha muzyki tureckiej z komórki. W ogóle nie wyciąga swojej komórki, co tu jest ewenementem! Nasir ma koło pięćdziesięciu lat. Od trzydziestu mieszka w Basel. Co nie tłumaczy jego znajomości niemieckiego. Wielu tu z większym stażem emigracyjnym, a ich poziom języka jest tylko nieco lepszy niż mój po miesiącu pobytu… Nasir jak ma wolne to mknie do Włoch. Do muzeów. Teraz wybiera się do Londynu. Pogadalim nieco o zbiorach bazylejskich, ale niestety aż tak zaawansowany mój niemiecki nie jest, żeby rozpływać się o obrazach Hansa Holbeina czy Lautreca… Ale chyba mnie polubił. To taki porządny gość, co to wszystko robi na glanc i od innych tego wymaga. Nie trzeba robić na „pim-pa-da-pum”, czyli szybko, jak ponoć od Włochów się przyjęło określać, a przede wszystkim dokładnie. Buldog zlewa. U niego to chyba sprząta się dokładnie, bo na początku jest strach, a potem jak już się nawet odkryje, że Buldog do rany przyłóż, choć co rusz pierdzi bez krępacji, nawet podczas jedzeniowej przerwy, to i tak się pracuje dobrze. Może nie perfekcyjnie jak u Nasira, ale tyle ile trzeba, żeby nikt się w razie kontroli nie miał do czego przyczepić.

Ale jest jeden taki Turek, z którym miałem spięcie. Nie pamiętam jak ma na imię. Dajmy na to, że Burak (naprawdę jest takie imię tureckie, tylko akcentowane na drugą sylabę). Też mniej więcej w wieku Nasira, ale częściej mówi po turecku niż po niemiecku. Na dzień dobry wyśmiał mojego poobijanego Sony Ericssona, pokazując, że na jego iPhonie to może sobie pornole oglądać, co mi też zaraz zaprezentował wciskając telefon w moją rogówkę. A na ekranie była Pani tak rozkraczona, że niemal jej było widać nerki. Zrobiłem jedną ze swoich wymownych min, która wprawdzie eufemistycznie, ale jasno wyraża, co ja myślę o rozmówcy. Wówczas wyrażała w wersji eufemistycznej „odejdź genitalio”, ale bez problemu można zrozumieć, że tak naprawdę na myśli tej miny jest zwrot znacznie bardziej dosadny, a mianowicie: „spierdalaj chuju”. Tako nie przypadliśmy sobie do gustu. A jak ktoś tak mi podpadnie, to ja już nie bawię się w „a odpuszczę, wszak to tylko kilka dni” albo jakieś „mijanki”… Dopieprzam się do wszystkiego, co mi się nie podoba, choć to przecież szef kurrry. Więc jak mi palił pod nosem, gdy czekaliśmy na przyjazd pociągu. Powiedziałem mu, że nie powinien tutaj palić.

- Dlaczego? – zapytał z tą swoją miną, jakby miał się zaraz zesrać.

- Bo śmierdzi – odpowiedziałem z miną, jakby właściwie już się zesrał.

- Ale ja mam taką potrzebę – paplał zza przymrużonych ślepii.

Więc ja wycedziłem przez zęby:

- Jak ja mam potrzebę się zesrać, to nie sram komuś pod nosem, ale może dla ciebie zrobię wyjątek.

Także nasze stosunki nie układały się najlepiej. W tej samej grupie pracował Michael z Kenii. Próbował łagodzić. Potem wziął mnie na bok i radził, bym odpuścił. Że to nic nie da, a co gorsze, kłótnia nie skończy się tutaj, a w biurze. Że na pewno buc poleci i będzie paplał. A wówczas mogę stracić robotę. Bo coś tam dopowie, zmyśli. Ponoć Michael na początku swojej pracy na peronach, jakieś 8 lat temu, niemal się z nim pobił. Ma jednak taką przewagę, że lepiej mówi po niemiecku, więc jak został wezwany do biura, to wytłumaczył wszystko znacznie płynniej i sensowniej. Nic nie powiedziałem, że i ja mam przewagę. Nie językową, ale „plecową”. Wszak robotę załatwił mi tu Przyjaciel mojego Taty, który tu szefem szefów, więc jakby co, to też będę mógł się wytłumaczyć. Ba! wytłumaczyłem. Bo i chaos wielki w pracy z tym Burakiem. Michael pracuje krócej, a lepiej wyrozumie zasady i rozpiski. Hmmm.. być może niedługo dojdzie do roszady w tej „kurze”. Taką szarą eminencją jestem troszkę… Oczywiście nikomu nie mówię, że znam tego a tego. Po prostu przyjechałem na wakacje do pracy. A potem wracam na studia.

Nie lubię generalizować, ale słyszałem, że dość często się zdarza, że Turcy chcą wypchnąć z roboty „obcego”, by wprowadzić „swojego”. Włosi tak nie robią. Na pewno nie tak często. Podobnie emigranci z Afryki – też chcą po prostu pracować. Do tego Turcy mają częściej rasistowskie zagrania. Michealowi dolali kiedyś do jego kartonu z sokiem płynu do czyszczenia kibli… Michael skończył w szpitalu. Nic nikomu nie udowodniono. Michael tylko zmienił grupę. Tako i tutaj na Wilku bywa, że człowiek człowiekowi… człowiekiem! Ale i tak Michael woli na wszelki wypadek nie trzymać jedzenia w kantynie. Na przerwy chodzi do kuchni sąsiadującej z szatnią, gdzie w szafkach pod kluczem trzymamy swoje rzeczy osobiste. Tako i ja chadzałem z Michaelem śniadać… kolacjować… Jakiś pomysł na nazwę posiłku spożywanego o 2 w nocy?

No, ale np. ów Nasri czy kilku innych Turków, to naprawdę sympatyczni ludzie. Także ci co w kółko słuchają tureckiej muzyki z komórek jak Saliun czy Johann z poprzedniej peronowej opowieści. Dlatego Buraka olewałem. On się czasem przypieprzał, ja mu odpowiadałem werbalnie, miną lub gestem i jakoś dociągnęlim bez rękoczynów do końca wspólnych sprzątań. Bo jako tłumaczyłem, tylko ja pracuję tutaj na nocne zmiany przez cały czas. Inni – na stałe zatrudnieni – wolą, co zrozumiałe, pracować w ciągu dnia. Niemniej, raz w miesiącu przez kilka dni, czasem tydzień, mają swoje „nocne dyżury”. Tako ja co rusz zmieniam „kurrrę”, a w każdej „kurze” inne zwyczaje, inne punkty ciężkości, inne punkty newralgiczne. Nawet te dotyczące prostej wydawałoby się czynności sprzątania toalet pociągowych. Jedni szefowie trup uważają, że najważniejszy jest kibel, a reszta, to jak jest czas. Inni zaś że koniecznie podłoga i lustro… No, są i tacy jak Nasri, którzy wszystko uważają za konieczne. Nasri jednak nie robi tego ze względu na zgłaszane reklamacje (nie sądzę, by mu się kiedyś takie przydarzyły), ale z powodu wrodzonej pedanterii.

Raz podpadłem Nasriemu. Ale głupio mi było. Musimy bowiem zostawiać dwie rolki papieru w każdej toalecie. A jak są jakieś resztki to wywalać… Ale mi szkoda, że tyle tu się papieru marnuje. Niby makulaturowy, ale jednak. Przecież do makulaturowego też trzeba energii skądś, więc kombinowałem tak, że dokładałem jeden, a zostawiałem np. dwa niepełne. Więc w sumie było i tak więcej niż dwie rolki. Ale Nasri się nieco zdenerwował. Znaczy nie podniósł głosu – ale właśnie to jest umiejętność upomnienia. Może nawet i Rudolf Steiner, by pochwalił taki sposób. Trudno go jednak wytłumaczyć. Jak Nasri powiedział, że podpadłem, to nie musiał krzyczeć, wyklinać. Pokręcił tylko głową i rzekł: „Oj, Młody podpadłeś. Jak to jest? Czemu tak zrobiłeś? Przecież prosiłem.” I mi tak głupio potwornie było. Próbowałem tych argumentów ekologicznych, a on, że tak, tak, rozumie, ale takie są tu zasady i trzeba się ich trzymać, bo jakby co to on będzie miał problemy. Jeszcze jakoś tak koślawo próbowałem, że właśnie dobrze by było z kimś pogadać, że to nie tylko nieekologiczne ale i nieekonomiczne. Że tyle by mogli zaoszczędzić… Nasri tylko kręcił głową. Wtedy ja spróbowałem inaczej: „Nasri, no przepraszam. Tak jakoś mam. Nie z lenistwa przecież, a naprawdę z tego mojego myślenia ekologicznego, no i zrozum, przecież jak szybko skończy się papier, to na czym ja będę spał podczas przerw..?”. Wtedy zaczął się śmiać, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Oh, Junge, Junge… ale następnym razem zostawiaj dwie, dobra?”. No i zostawiam dwie. Hmm… u Nasriego. U innych wciąż kombinuję. A Burakowi to bym chętnie jakiś sabotaż sprowokował.

I wcale po doświadczeniach z Burakiem nie przewartościowało mi się pozytywne myślenie o wielokulturowym społeczeństwie. Wciąż uważam, a może jeszcze bardziej się w tym utwierdziłem, że różność to konieczność dla rozwoju – myśli, nauki, sztuki, a także tolerancji, akceptacji, a wreszcie afirmacji „innego”. Trzeba się dotrzeć. Buraki trzeba dotrzeć. Zetrze się chropowatość, piasek chrzęszczący między zębami się zmyje. No, a w ostateczności można zrobić surówkę z Buraka… Żart oczywiście. Zaznaczam ze względu na niedawne norweskie wydarzenia. O właśnie, od innego Buraka już usłyszałem, że mam norweskie rysy i czy przypadkiem nie zacznę tu strzelać… Tak się rodzą stereotypy, a z nich niechęć, nienawiść i tragedie.

Czego nie udało mi się osiągnąć z papierem, udało się osiągnąć na poziomie ekologicznym gdzie indziej. Inną też drogą… W związku z tym, że pomiędzy kurrrami wieść się rozniosła, że jestem studentem, to teraz niektórzy dopytują, a co to ja studiuję. Mówię, że literaturę. Ale niektórzy nie rozumieją tego słowa. Musiałem im w tłumaczu googlowskim na iPhonie przekładać na turecki. I już już myślałem, że załapali, gdy nagle jeden z nich zapytał czemu tak długo studiuję. Więc znów chwyciłem iPhona i wklepałem „PhD”, „doktorat”… nie wiem, co im wyszło, ale nagle wszyscy zakrzyknęli, że aaaa… że już wiedzą. Będę doktorem! Zaczęli krzyczeć. Pytali od czego będę doktorem. Któryś z plemienia Buraków zapytał śliniąc się i przewracając sprośnymi oczkami czy aby nie ginekologiem… więc mu powiedziałem, że wręcz przeciwnie – urologiem! I tak zostało. Jestem doktorem in spe urologii… I nagle się poniosło po innych kurrrach. Już nawet mi się nie chce prostować. Ale dzięki temu ugrałem poważanie i zyskałem posłuch.

W ten też sposób udało się zaszczepić ekologiczną propagandę… Właściwie wegetariańską! A było to tak, że pewien również sympatyczny Turek – Mahmet prowadził ożywioną dyskusję z Namirem – Pakistańczykiem. W końcu Namir przyszedł do mnie, i zapytał po angielsku: „Słuchaj w związku z tym że jesteś już prawie doktorem, to pewnie będziesz wiedział – ja zrobiłem poważną minę, zmarszczyłem czoło i zachęciłem go do kontynuowania – Chodzi o to, że zastanawiamy się z Mahmetem czy jedzenie mięsa może powodować zmęczenie większe? Bo ja mówię Mahmetowi, że tak, że przecież jak się dużo mięsa je to się pić chce, a jak się człowiek opije, to się ciężej chodzi. Prawda?” No więc ja, zamyśliłem się chwilę, ale nie tak jakbym nie wiedział co powiedzieć, ale jakbym próbował przetłumaczyć z języka specjalistycznego na język prostszy. Tako rzekłem po kilku sekundach ciszy: „Widzisz, Namirze, częściowo masz rację, tak, tak masz rację – trzeba połechtać tego kogo chce się popropagandować – jednak to bardziej chodzi o to, że aby strawić mięso nasz organizm potrzebuje dużo energii. Znacznie więcej niż np. do trawienia warzyw. Jednak najlepiej przyswajalne są dla ludzkiego układu pokarmowego robaki!” Namir się skrzywił, co było pożądaną reakcją, a ja perorowałem dalej: „Wnosząc z Twojej miny, widzę, że nie masz ochoty na żuczka, zatem pozostają warzywa, owoce, zboża.” Potem jeszcze zapodałem niby już jako ciekawostkę, ale wspierającą teorię, o drużynie amerykańskich lekkoatletów, którzy stosują dietę wegańską (tu wytłumaczyłem co zacz) i odnoszą sukcesy na olimpiadach! Namir pognał w te pędy do Mahmeta ciesząc się, że miał częściowo rację i podzielił się informacjami od niemal doktora. Włączyli się inni do rozmowy. Pokiwali głowami i.. na drugi dzień zamiast mięsa w mięsie z sosem mięsnym przynieśli pomidorki, kiście winogron, serek turecki, chlebek ciemny przez żonę pieczony… a po dwóch dniach mi powiedzieli, że super się czują. Że to jednak prawda i chociaż nie mają zamiaru rezygnować z mięsa, to jednak postarają się ograniczyć. Dotąd nikt mnie nie pytał czy ja jem mięso czy nie. I dobrze. Niech tak zostanie. Mam w tym także taką korzyść, że znoszą różne warzywa ze swoich ogródków. Pyszne pomidorki, którymi zajadam się na przerwach, a przy których moje bidne aldikowe tomaty pachną i smakują, jakby leżały kiedyś przez chwilę w skrzynce po tych ogródkowych… Czysty zysk więc!

Zysk mam też w postaci znalezisk. Kolekcja kapeluszy powiększyła się do czterech. Parasoli mam też cztery. Tzn. pięć. Ale ten piąty, to taki robotniczy. Trzymam go w szafce peronowej w razie deszczu. Pozostałe cztery to raczej takie eleganckie. Jeden w kratkę, jeden taki suvenirowy – z wymalowanymi helvedzkimi pejzażykami i ze zdaniem „Szwajcaria jest piękna” napisanym w 6 językach. Dwa pozostałe to takie sprytne małe czarne. Trafił się też zielony plastikowy termos. Sweterek czarny od Ralpha Laurena, co jak mi powiedzieli modni chłopcy pracujący ze mną, że to bardzo dobry i drogi projektant. Czy to nie o nim było w „Przyjaciołach”? Cóż jeszcze… dzisiaj znalazłem iPhona, ale zaraz oddzwoniłem na numer, od którego było 5 nieodebranych połączeń i ucieszyłem jednego Pana Francuza, że jest, że znalazł się, że nikt nie dzwonił na koniec świata i jutro będzie mógł sobie odebrać z dworca. Wprawdzie jak oddałem tego iPhona to jeden z współpracowników rzucił, że on by nie oddał, że to 600 franków, najnowszy model… ale odwróciłem się i poszedłem zanim skończył wywód. Wszak nie chciałbym, żeby ktoś znalazłszy mój telefon opchnął go. Wolałbym, żeby mi oddał. A skoro tak, to i ja nie mogę inaczej postępować, bo byłoby to bez sensu. Nie ma tutaj biura rzeczy znalezionych. Zatem zasada jest taka, że jeśli nikt się nie zgłasza, to bierze znalazca. Wyjątkiem są właśnie telefony, dokumenty, portfele – wonczas staramy się skontaktować z właścicielem. Podobnie zrobiłem z plikiem map geodezyjnych. A także z pendrivem jakiegoś Włocha, o czym wniosłem z plików, które na nim były zapisane. Znalazłem jeden adres emailowy, więc napisałem, że taki pendrive 1GB znalazłem i mogę odesłać, tylko proszę podać adres. Nikt nie odpowiedział, więc mam ja. A dzisiaj znalazłem 2 zupełnie nowe biustonosze! Biały i szary. Kupione wczoraj tj. 10. 08. 2011 o 17:11 w sklepie C&A. Rozmiar D. Jest paragon. Napisane też jest, że do trzech tygodni mogę zwrócić. Hmmm… może. A może ktoś chętny? Albo może będę jakieś konkursy robił z nagrodami w ramach bloga? Czasem trafiają się też monety różnych walut. Najczęściej oczywiście to kilka franków, ale raz było 20 euro w monetach wyrzucone do śmietnika... A wracając raz po pracy na wystawce przed jednym z domów znalazłem w śmietniku obraz z potłuczoną szybą. Właściwie to nie wiem czy to obraz. Jakaś praca graficzna. Nawet niespecjalnie mi się podoba, ale jakoś te białe ściany mi bardziej wadziły. Więc mam. Dużo na nim napisów i nie chce mi się przedzierać przez tłumaczenie, więc jeśli ktoś biegły i chętny, to jam ciekaw treści. Wisi wszak nad łóżkiem moim, więc może jakiś wpływ ma. Może jednak wyrzucić powinienem, a sen wówczas wróci błogi i nieprzerywany? Oto, obraz:

No właśnie powroty z Wilka. Znacznie bardziej radosne, choć bardziej wewnętrznie. Jednak jak sobie człek pobiega po peronach i pociągach, to pada potem jak ta szmata. Ale, ale… mimo wszystko nie pędzę z myślą o łóżku. Po drodze bowiem mam kilka rytualnych już spotkań. To już nie latające myszy. Kotów kilka przebiega. Kotów nielotów, więc nietoperze jakby co – bezpieczne. Najbardziej jednak zachwycony jestem ze spotkań z Łasicą. Widać nasze ścieżki (e)migracyjne się przecinają. Pani Łasica, niemal codziennie pojawia się na widoku. Teraz kiedy już wiem, że często ją mogę tam spotkać, zwalniam i nie pedałuję. Sunę w cichościach oponowych, a wtedy albo widzę jak Łasica przemyka przez osiedlową uliczkę, by niejasnych mi przyczyn zasiąść na masce Saaba (hmmm… ja też bym chciał mieć Saaba, ale aż takiej korby nie mam, bym obsiadał komuś samochód wymarzonej marki). Zapewne czasi się na coś. Czasem jak jadę, to już siedzi wpatrzona w przestrzeń nad niedalekimi peronami. Zdarza się, że dłubie coś pod lipą. A raz zatrzymałem się od niej nie więcej niż 2 metry, a ona w tym swoim filozoficznym zawieszeniu nie spostrzegła się… a gdy nagle wyczuła, że coś jest nie tak – zamarła wpatrzona we mnie. Wolniutko więc się oddaliłem. Nie uciekła. Została. Odprowadziła mnie wzrokiem i chyba kontynuowała medytację. Cieszyłem się w środku, że jednak nie zwiała. Pewnie bała się ruszyć, ale może choć trochę wyczuła, że nie grozi jej ode mnie nic złego. Wstyd mi bowiem za mój gatunek, że doprowadził do tego, że inne zwierzęta przed nami uciekają. Rwą jak tylko pojawimy się na horyzoncie. A przecież takie sarny, jelenie pozwalają o wiele bliżej podejść wilkowi – potencjalnemu zabójcy. Widać nie taki Wilk straszny. Ten mój też nie. Oswoiliśmy się z Wolfem. Gorzej z niektórymi ludźmi. Ale widać tak to już jest.

Wilki, nietoperze, szczury na peronach, o których było ostatnio (mają się dobrze i pozdrawiają czytających bloga), koty, kurrry, smoki… a jeszcze są wieloryby, ren, sowy… tak, tak są. Są tam, gdzie dzieją się najbardziej niesamowite spektakle w Bajzlu. To odkrycie znacznie radośniejsze i większe, nieporównywalne zupełnie do odkrycia Aldika, przeżycie estetyczne jeszcze trudniejsze do opisania niż to przed dziełami Holbeinów, Chagalla i Scholza razem wziętych, bardziej tajemnicze niż manufaktura z metalowymi cudeńkami, coś znacznie bardziej mistyczne niż zajęcia z duchowości w Goetheanum, choćby prowadzone przez samego objawionego Rudolfa Steinera, emocjonujące dogłębniej niż starcia z Burakiem, ba! chyba nawet bardziej niż spotkania z Łasicą i nietoperzami, choć i latające myszy tam, ale inaczej jakby, bliżej, mocniej. Fantasmagorycznie!

środa, 10 sierpnia 2011

Drzewo



Tak, jest tam też drzewo. Ale tak z boku. Ponoć dobrą ma energię. Nie wiem. Poszedłem, ale nie czułem. Na swój sposób rozumiem, że jak jest dobra energia to się człowiek dobrze czuje. I ja czasem, w niektórych miejscach czuję się właśnie dobrze. W innych źle. W jednych jestem spokojny i się uśmiecham, choćby wewnętrznie, a są takie niespokojne. I ciężko to wyjaśnić, bo wcale nie muszą być w niezgodzie z moim odbiorem estetyki. No, tako jest i już. Pewnie wielu tak ma, jeśli nie wszyscy, więc od banału zacząłem.

No właśnie, ale w tym miejscu, w którym stałem, gdy robiłem powyższe zdjęcie, nie czułem się ani niespokojnie ani spokojnie. Dziwnie mi było. A przeważnie jak mi jest dziwnie, to najpierw to odrzucam. Tak w pierwszym odruchu. Racjonalizuję sobie, że ooo… oo.. co to w ogóle jest?! Że beton, a przecież taka okolica, że to jak skrzyżowanie zamku Gargamela z Licheniem… no i sznurek skojarzeń, który nabierać zaczyna konstrukcji argumentacyjnej coraz to bardziej uzasadnionej. Ba! mądrej takiej… Że jak to się ma architektonicznie do pejzażu?! Kto to pozwolił?! I to w Szwajcarii?! Taki potworek architektoniczny. Jeszcze nieskończony. I tak zostawili. No, no, no…

Ostatnimi jednak laty, w takich momentach, staram strzelić się w potylicę i pomyśleć, co mi tu wadzi. Sprawdzić głębiej, bo może to wadzi nie to, co przed okiem lecz to, co za okiem. Co w głowie. Muszę wówczas myśli wychodzić. Coś na kształt nietzscheańskich „ergangene Getanken” (myśli wychodzonych).

Zanim jednak zacząłem je wychadzać, musiałem przypedałować z Bazylki / Bazyliszka / Bajzlu. I się leciutko zaziapałem, boć to jakie 14 km pod górę trzeba. Czasem nawet stromo, a ze mnie żaden wytrawny rowerzysta. W mieście lubię, ale poza miastem wolę chodzić. Więc jak już dojechałem to chodziłem. Myśli wyprowadziłem. Ku przewietrzeniu. Dornach nazywa się wioska. Nieco na jej uboczu stoi zaś ów budynek. I kilka innych budynków. Równie intrygujących. A miejsce owe zowie się Goetheanum. Choć chyba bardziej pasowałoby Steineranum. Bo Rudolf Steiner był tym, który zapoczątkował całą ideę. Pewnikiem to on sam nadał obowiązującą nazwę od niemieckiego romantyka pochodzącą, bo i nad spuścizną Johanna Wolfganga pracował naukowo. Niezręcznie by mu było zresztą firmować cały projekt własnym nazwiskiem. Wszystko wygdybane, bom nigdzie na informację nie trafił jak to z tą nazwą było.

Najpierw dowiedziałem się, że budynek ten powstawał już przed II Wojną. Na miejscu tegoż stał wcześniej drewniany, kopulasty. Spalił się napoczątku lat 20. XX wieku. Ale wnet zaczęto stawiać nowy. Steiner wysnuł ideę betonowego wylewu. Co było nowatorskie bardzo w owych czasach. I nie była to jedynie idea praktyczna, inspirowana pożarem, ale dająca nowe możliwości spełnienia steinerowskiej idei organicznej architektury. Każdy szczegół i cała konstrukcja miały w założeniu rytm i harmonię biologiczną. Roślinne tkanki i kształty – to wzór do naśladowania. Prace nad planami i budowaniem niektórych nadzorował jeszcze Steiner, zaś

po jego śmierci dobudowywane były przez innych architektów kolejne części budowli, wciąż jednak podążające za ideą architektury organicznej. Ostatnie prace zakończyły się w połowie lat 90. Zresztą ów wielki budynek to nie jedyna realizacja tej wizji. Na terenie całego Goetheanum stoi więcej podobnych konstrukcji.


W owych budynkach mieszczą się pracownie rzemieślnicze i umysłowe, biblioteki, sale wykładowe… No właśnie, bo w założeniu jest to Szkoła Nauki Duchowej. Więc mój pierwszy odruch skojarzeniowy: Ha! Sekta! Ha! Stąd to dziwne uczucie. Mój niezawodny instynkt mnie ostrzegł. Mój intelekt stanął na straży psychiki, żeby jej nie uprowadzono… No, ale gówno – jak mówią prości ludzie. Żadna sekta. Wprawdzie można polemizować i podważać epitet „nauki”, ale w wymiarze takim samym jak powątpiewać w naukowość humanistycznych kierunków. Rudolf Steiner uważany jest za twórcę Antropozofii. Kierunku, którego głównym założeniem jest myślenie. Myślenie jest uznawane za fundament człowieczeństwa, bo wg. Steinera, świat będzie takim jakim go będziemy myśleć (celowo naginam polską gramatykę i nie piszę „jak będziemy o nim myśleć”, bo owo słowo „jak” troszkę zmienia sens, no ale nie będę się zagłębiał w tę kwestię – napisałem jak napisałem i już). Owo myślenie jednak musi dotykać także sfer duchowych, ponieważ bez tego niemożliwe jest żadne dokładne poznanie. W szkole nie przekazuje się żadnych konkretnych religijnych koncepcji. Adeptami szkoły są ludzie w różnym wieku, różnych religii, różnych poglądów… Z tego co zrozumiałem, chodzi o odkrywanie, otwieranie się. Duży nacisk kładzie się na sztukę, ruch ciała, czyli eurytmię. Jest także medycyna, rolnictwo, pedagogika, duchowa i naturalna naukowość… Jeśli np. chodzi o medycynę, Steiner opierał ją na podejściu klasycznym, naturalnym oraz duchowym. Uważał jednak, że bez studiów medycznych nie można leczyć. Dlatego, w związku z tym, że sam nie ukończył takich studiów, eksperymentował lekarsko zawsze w asyście dyplomowanego lekarza. Uważał bowiem, że do pacjenta trzeba podchodzić holistycznie. Czyli wraz z ciałem należy leczyć ducha. Tylko wówczas możliwe jest wyzdrowienie całkowite.

Steiner był także innowatorem pedagogiki. To on był pomysłodawcą tzw. placówek waldorfskich. Alternatywnego sposobu nauczania/wychowywania dzieci. Przedszkola waldorfowskie, a także szkoły znajdują się w całej Europie, również w Polsce. Spełniają wszelkie wymogi zawarte programie nauczania, mają certyfikaty i błogosławieństwa Ministerstwa Edukacji, zatem żadne sekty. Na czym polega inność. No właśnie – znacznie bardziej niż w szkołach państwowych skupiają się na rozwoju artystycznym dziecka zarówno na poziomie sztuk – muzyki, plastyki, eurytmii, jak również na zajęciach praktycznych, rzemieślniczych - lepienie z gliny, praca z drewnem, zajęcia w ogrodzie. Chodzi też o indywidualne podejście do każdego małego człowieka. Dlatego klasy są niewielkie. Nie ma ocen, co ma na celu motywowanie dzieci do nauki dla samej nauki, a nie wyróżnień czy nagan. Nauczyciel wypracowuje własne metody podejścia do dziecka. Informacje o postępach i rozwoju przekazuje zarówno podopiecznym, jak ich rodzicom. Charakterystyczny jest ponoć rytm dnia. Sposób nauczania cyklami, czyli zajmowanie się jednym przedmiotem przez kilka tygodni, a potem kolejnym… Moja znajoma Ala, zwana Owcą, pracuje w takiej szkole w Krakowie, więc może wypowie się szerzej w tym temacie. Niektórzy twierdzą, że takie dzieci mają problem w odnalezieniu się później w szkole państwowej na kolejnych stopniach edukacji, bowiem z tego co zrozumiałem pedagogika ta dotyczy etapu przed- i wczesnoszkolnego. No, ale pewnie dziecko z placówki państwowej miałoby problem na początku z rytmem szkół waldorfskich…

Wokół Goethanum są lesiste wzgórza. Na stokach są ogrody, sady i pastwiska. Działa też w innym budynku przedszkole i szkoła waldorfowska. Trafiłem akurat na ogródkowe zajęcia. Skojarzenie: mormoni ;-) Ale te dzieci pochodzą z okolic. Nie są zamknięte i indoktrynowane według jednej ideii. Wyglądają na zupełnie radosne istoty, które nad najnowszy model iphona przedkładają robienie bukietów albo sadzenie rzodkiewki. A pewnie iphony też mają.

Tako znacznie więcej czasu spędziłem na ogródkowych ścieżkach niż w głównym budynku. Wnętrza jego są równie oszałamiające co zewnętrzny wygląd. Wijące się przestrzenie. Raz surowo betonowe, raz w kolorach gryzących w zęby… Jest tam kawiarnia, jest czytelnia, jest pokój do odpoczynku. Coś na kształt kaplicy z rzeźbą -metaforą człowieczeństwa. Jest drzewo. Pod drzewem człowiek. W drzewach inne postaci. Widać także korzenną część drzewa, w której też wplątana jest jakaś istota. Kusicielami są ponoć owe na- i poddrzewne osobistości. Jest więc jakaś analogia chrześcijańska. Ponoć jest też coś na kształt teologii Steinerowskiej, ale tego w szkole nie ma. Niewiele też można o tym znaleźć wśród broszur. W Internecie znalazłem tylko opis jego idei. Jakoby Chrystus miał kilka wcieleń… właściwie nie wiadomo, więc i nie będę się rozwodził.

W owym największym budynku jest także sala teatralna! Zupełnie niezwykła. W ogromnych oknach nieprzeźroczysta masa szklana. W każdej wnęce inny kolo

r. Zielony, różowy, czerwony żółty, filoetowy… Za dnia robi to niesamowite wrażenie. Na sklepieniu wymalowane są sceny tworzenia świata czy kolejnych etapów życia. Wszystko w takiej nieco bajkowej stylistyce, nieco chagallowskiej. Wystawiany jest tam cyklicznie "Faust" Goethego, a także "Die Mysteriendramen" Steinera. Przyjeżdżają też inne teatry ze swoimi przedstawieniami.

W związku z karteczkami, na których proszono, by nie robić zdjęć w owej teatralnej sali, podobnie jak w owej kapliczce z rzeźbą, nie mam wizerunków. Wprawdzie nikt nie pilnował, no ale czemu miałbym nie respektować prośby gospodarza. Wszak mogę opowiedzieć słowami. A po Internecie pewnie krążą jakieś zdjęcia tych pomieszczeń, więc jak komuś zależy, to można wygooglować.



Dziwne to miejsce. Chodziłem po ślimakowych korytarzach, stawałem przed drzwiami o niesymetrycznych kształtach i miałem wrażenie jakbym był w kościele. Tak też się zachowywałem. Starałem się stąpać w miarę cicho. Ruch wydawał mi się niezbyt wskazany. Tylko jeśli jest konieczny. Zagadnięty odpowiedziałem szeptem. Wtedy uśmiechnęła się do mnie Pani pytająca i powiedziała, że nie muszę tutaj szeptać. Mówiłem więc do niej już normalnie, ale jak sobie poszła, to znów uskuteczniałem chód świątynny.

Wróciłem, więc pod drzewo. To prawdziwe. To z dobrą energią ponoć. Tam się czułem jakoś tak bezpieczniej. Spokojniej. Nie żeby w budynku było źle, ale… sam zresztą nie wiem. Na pewno dobrze się tam myśli. Spowalnia wszystko. Jak w świątyni. Albo pod drzewem właśnie. Tak, jak siedzę pod drzewem, to faktycznie jest coś z klimatu świątyni. Przecież drzewa to były pierwsze świątynie. Wciąż jednak pod drzewem czuję się bezpieczniej. A najbezpieczniej na gałęzi. Dyndając nogami. Ot, i powrót. Na drzewo.


środa, 3 sierpnia 2011

Bazyliszek



Więc znów Smok. Ale Smok z głową koguta i ogonem węża. A właściwie Smoków kilka. Takie dziwa zamorskie podtrzymują herb Bazylei. A co w herbie? Pastorał biskupi. No i wszystko jasne. A gdyby jeszcze dodać, że oprócz Bazyliszków, bo wszak o nich mowa, są anioły, lwy i czarnoskórzy ludzie to mamy przekrój poprzeczny społeczeństwa miasta, w którym już miesiąc i dni kilka jestem. I potwierdzam. Wprawdzie lwów jeszcze nie widziałem, chyba, że to co biorę za koty przemykające uliczkami, to tak naprawdę lwy. Ino nieco chorowały w dzieciństwie. Anioły? A jakże! Wprawdzie na pierwszy rzut oka wyglądają na nietoperze, ale trzeba wziąć poprawkę, że ja sypiam w dzień, a w nocy pracuję, więc pewne omamy, otaty i przeinaczenia zdarzyć się mogą. No i czarnoskórzy są także. Niemniej w pamięci nie zachował się żaden biskup. Jest katedra na Münsterplatz. I owszem. Jest jeszcze kilka innych świątyń, ale biskupa nie widziałem. Nawet takiego, który w dzieciństwie chorował. Winc i pastorału ni ma.
Ale to może dlatego, że zanim Chłystek, Dżizas Chłystek, się urodził to urzędowali tu Celci. Niby przepędzeni przez Rzymian, ale chyba nie do końca. Pewnikiem się w masonerię przekształcili. A wiadomo, że skoro masoneria to i Żydzi. I w ten sposób zlinkowałem rok 500 p.n.e. z końcem XIX wieku, więc czasem już w miarę ogarnialnym dla naszych umysłów. Bo właśnie pod koniec sierpnia 1897 roku w Bazylei odbył się I Kongres Syjonistyczny, na którym to zakreślono pierwsze zasady działania państwa Izrael. Nie określono wprawdzie kiedy i czy w ogóle powstanie, ale ustalono wzór flagi i hymn przypieczętowano. A jeden z organizatorów Theodor Herzl zapisał po zakończeniu Kongresu w swoim dzienniku: "Jeśli miałbym podsumować Kongres Bazylejski jednym słowem - którego będę unikał przed wymawianiem publicznym - to byłoby: w Bazylei założyłem państwo żydowskie."
Takie toto niepozorne wielkością miasto. A takie rzeczy się działy. Pewnego hitlerowskiego namiestnika tu też ubito, i choć to nie powinien być powód dla Adolfa, to jednak odstąpił od zajęcia Helveti. Prowadził zaś tu w czasie II Wojny Światowej interesa z Amerykanami. Ropę ponoć kupował m.in. za zrabowane mienie żydowskie. A Amerykanów reprezentowali bardzo często również wyznawcy mojżeszowi… I połap się tu człeku w zawiłościach. Biznesy Niemiecko-Amerykańskie na terenie Szwajcarii trwały ponoć tylko przez pierwsze trzy lata wojny, ale jednak. Do dzisiaj na terenie Bazylei jest wydzielona strefa niemiecka. To dworzec po północnej stronie Rheinu. Onegdaj otoczony murem i bardzo pilnowany dziś swobodnie można się przemieszczać. Szwajcarzy oficjalnie nie jeżdżą do Niemiec na zakupy, bo tam jest „gorsza jakość produktów”. No może poza chemią. Skoro jednak już się pofatygowali po proszki, płyny itd. to i jakiś produkt „gorszej jakości” też zakupić mogą. Ot, i.

Tak czy siak Bazyleę za sehr zimpatiszyn miasto uważam. Może nawet bardziej niż Oslo. I to wcale nie ze względu na ostatnie wydarzenia norweskie. Mniejsza jest po prostu Bazylea (ok. 160 tys. mieszkańców). Do części industrialnej i bankowej nie dotarłem. Chyba raczej nie dotrę. Kręcę się po obrzeżach albo szlaki przemierzam podobne. Najczęściej nad Ren i w stare miasto. Nie ma tłumów. Jest taki małomiasteczkowy rytm. Galicyjski by się chciało rzec. No, ale wiadomo kalki kulturowe, archetypy itd. Ale, ale… jest jedno takie miejsce, które wygląda tak jakby Schulz zapomniał je opisać. Albo że opisał w "Mesjaszu" - zaginionej powieści. Chodzi o sklep. Nie cynamonowy. Nawet nie z materiałami. Z materiałami to miał ojciec Brunona. A ten jest metalowy. Zowie się całkiem z galicyjska: „Metalbau Weiland Kunstschlosserei”.
I wcale nie wygląda na taki artystyczny sklep z wytworami z metalu. Nie ma oświetlenia ciekawie zaprojektowanego. Są jarzeniówki. Nie ma artystycznego nieładu, a jest zwyczajny rzemieślniczy pierdolnik. Ot, stół z bardzo nadwyrężonym blatem, na blacie narzędzia pamiętające Franciszka Józefa… przepraszam znów kalka. W każdym razie zakład rzemieślniczy i sklep w ogóle nie przystający do innych europejskich „cepelii”. Szczególnie tych, które leżą przy ulicach, alejach i innych –gasse. A ten kilkaset metrów od katedry. Wprawdzie w wąskiej bocznej uliczce, ale, co widać na zdjęciu, katedra się wyłania u wylotu. W tymże sklepie cuda powstają metalowe. Cały zwierzyniec, który nocami zapewne ożywa. Takie inne to miejsce. Nie na czasie. Ceny tylko na czasie. Albo ponadczasowe. Więc tylko przez szybę kradnę wizerunki Sów, Kogutów, Świerszczy, Kotów, Słońc… Dziwne to miejsce.










Przechodząc tamtędy mimowolnie zwalniam. Choćbym wcale nie patrzył w stronę witryny zakładu. I nie ma to związku z pochyłością owej uliczki, słusznie nazwaną Münsterbergstrasse, bo trzeba się nieco piąć pod ten (właściwie „to”, bo rodzajnik chyba „das”) berg. No ale właśnie nie ma to znaczenia, bo zwalniam także w dół krocząc, gdzie nogi powinny nieść same. Dziwność. Przyciągająca bardzo dziwność.
Życie tu się toczy jednak głównie przy rzece. Wzdłuż Rheinu knajpki, rybackie domki, puby, i schody, na których pochłanianie słońca i słów się odbywa. Też tam, zupełnie w samym centrum, gdzie naobkoł starego miasta budynki, jest pewna mała plaża, na której spokojnie siedzą sobie ludzie w ogromnej rozpiętości wiekowej. Siedzą w czapkach. Albo bez. Ale jeśli w czapkach to tylko w czapkach. Trafiłem tam – że się tak wytłumaczę – szukając miejsca skąd można by płynąć, ale o płynięciu innym razem. Tako siedzą w nagościach, przytulnościach. Nie widać ich z głównego narzecznego deptaku, ale wystarczy zejść 30 metrów i w zupełnym ciał uwolnieniu siedzą człowieki. Piękne to. Takie inne. Nikt w nich nie rzuca kamieniami ani nie bluzga, mimo, że niemal dokładnie po drugiej stronie rzeki katedra wyrasta. Ot, sobie siedzą. Czasem nawet w cieniu świątyni. Wino piją albo się całują. Celebrują zapomniany i sponiewierany sakrament biblijny. Sakrament dotyku i pięknej cielesności. A wszak tyle o tym w Nowym Testamencie. Dżizas co do kogo podchodził, to najpierw go przecież dotykał. I to było bodaj najważniejsze. Słowa już były tylko dopowiedzeniem, przypisem. Treścią zaś dotyk. A i o ciele sporo w tej książce. O ważności ciała. Jako to się stało, że przeinterpretowali wszystko później – nie mam pojęcia. No niks, nie moja brocha. Książka jak książka, więc interpretacji wiele. Kanoniczność ich zmienna, więc może kiedyś inne rozumienie będzie koszerne.
W uliczkach można się zagubić, ale to nic szczególnego biorąc pod uwagę inne europejskie miasta takie jak: Lwów, Dubrovnik, Wenecja, Praga, Santiago de Compostela… Ino historii domów na domach nigdy wcześniej nie czytałem. A tu można. Wiele ma datę zbudowania napisaną. Niektóre opisują dzieje budynku. Co kiedy zostało dobudowane, odbudowane. Jak zmieniało się pokrycie dachu. Albo nawet wymieni są z nazwiska mieszkańcy domu np. od XIV w. To robi w głowie zapatrzenie w przeszłość. No, a jak data wskaże rok 1252, to już w ogóle. Są też drukarnie pamiętające Guttenberga. I wytwórnie papieru, co pamiętają i pradziadka Guttenberga. Tak, tak.
Cóż więcej. Aaa… jest też Marktplatz. Gdzie ratusz czerwony. A na samym placu warzyw sprzedajo łikendami. Chodzę sobie między straganami, ale nie kupuję. Nie na kieszeń mą. Tzn. gdyby tu pracować i żyć, to pewnikiem tylko tu bym nabywał, bo smakowicie wszystko wygląda, ale żem ino na dwóch miesiąców, to tylko sobie wącham. Jest też inny Platz. Univeristetplatz, gdzie co którąś sobotę jest targowisko staroci. I tu bywa drogo, ale trafiają się okazje. Ino ja tam chodzę popatrzeć tym razem na ludzi i tako pobyć trochę pomiędzy społeczeństwem bardzo kolorowym. Szkoda tylko, że obiektywu nie mam odpowiedniego, by porobić portrety nie wkładając nikomu w nos obiektywu, a z niebezczelnej odległości dostrzegać grymasy.
Ale „zipatiszność” tego miasta znajduję głównie w tym, że do owych historyczności i tłumności jest równie daleko, co do potoków, wzgórz, lasów. Wszędzie blisko. Każden coś znajdzie dla siebie. W chwili społecznościowej fobii można wskoczyć na rower i w ciągu 5 minut siedzieć nad górskim potokiem czyszcząc sobie słuch z miejskich hałasów szumnymi dźwiękami rzeki i drzew. Można się też przewędrować nieco i skalistości spotkać. Urwiska wapienne. Wszak kilka kilometrów dalej jest jura. Taka nieco jak nasza krakowsko-częstochowska, choć bardziej zwietrzała, więc wspinaczka tu niemożliwą jest. Ale Szwajcaria na brak miejsc do wspinania raczej nie cierpi, więc nikt tu się w sypkości Jury nie pakuje. A przynajmniej nie widziałem wspinaczy ani śladów wspinaczkowych.
A jak znów najdzie irracjonalny głód kultury to i do muzeów (30 ich tu naliczono!), galeryj blisko. Ponoć Muzeum Sztuki jest najstarszym na świecie zbiorem państwowym obrazów. No i robi wrażenie kolekcją. Nawet się nie spodziewałem. Ot, poszedłem się nieco zregenerować po czyszczeniu pociągowych toalet. A tam… Mają kolekcję największą Holbeinów. I ten bodaj najsławniejszy obraz, dwumetrowej długości Chrystusa w grobie. Chrystusa, którego ciało zaczyna się rozkładać. Nie ma tego blasku i boskości, co na innych obrazach „grobowych”. Jest po prostu gnijące z wolna ciało. Dostojewski bardzo mocno przeżywał zetknięcie się z tym obrazem, w 1867 r. w Bazylei. Inspiracje przeniósł wszak do epilogu „Zbrodni i kary”, a także „Idioty”. Robi wrażenie, nawet na takich psu-(i kotu)-bracie jak ja. Bo i nie traktuję Jezusa bosko, a ludzko. Ciekawi mnie ewangeliczna filozofia ciała, ale jako rzekłem – nie ta z oficjalnych nauk kościoła, a ta wyczytana w Nowym Testamencie. Poza tym są obrazy uczniów Pietera Bruegela, który mnie zawsze zatrzymuje swoimi opowieściami. Wszak na tych tłumnych obrazach zawsze się tyle dzieje. Tyle indywidualnych radości, trosk, traum… A jeszcze jak zaprezentowali tutaj wprawdzie XVIII wieczną kopię ucznia Pietera „Kazanie św. Jana Chrzciciela”, to już przepadłem. Wszak Kaczmarski do tego obrazu ekfrazę napisał i wyśpiewał. Martwych natur zaś nie umiem docenić. Żaden ze mnie znawca sztuki, więc po prostu nie potrafię się zachwycić. No, może poza prostackim zadumaniem z palcem w nosie, jako to Ci malarzowie takie winogrono potrafili namalować, że przeźroczyste się wydaje. Zupełnie niepojęta dla mnie sprawa. Tako jeśli się wgapiam w martwe natury, to tylko te z winogronami. Boscha tutaj nie mają. A ten to dopiero robi z głową i emocjami. Sporo też tu XX wiecznych prądów – kubistów, ekspresjonistów, impresjonistów. Jest więc Piccasso z różnych okresów – tych wczesnych niebieskich, czerwonych, aż po kubizm radykalny. Van Gogh też jest reprezentowany portretami, ale on przeca tyle natrzaskał autoportretów, że chyba co trzecie muzeum sztuki na Ziemi ma ciapkowane facjaty Vincenta. Jak już mówiłem jestem raczej troglodytą jeśli chodzi i historię sztuki, więc dotąd nie słyszałem np. o Georgu Scholzu. Zachwycił! Szczególnie pejzażami małego miasteczka – za dnia i nocą. Tam też wiele się dzieje i głowa Alana przepada w opowieściach. Brak Boscha wypełnił nieco Rodolphe Bresdin rysunkiem „La komedie de la mort”. Zaś grafika Odilona Redona „La art celeste” zaraz mi Chagalla przywołała… I tako doszedłem do samego Chagalla, którego kilkanaście obrazów tutaj. Portrety Żydów głównie, ale i „Strącenie anioła”… Niesamowitość zupełna. W ogóle nie spodziewałem się spotkać tutaj Marka Zacharowicza Szagala (Марк Захарович Шагал).
Ot, i takie to miasto o wielu głowach smoczych, anielich, biskupich. Miesza się tu sacrum z profanum. Szlachetnieją geny mieszkańców przez przybywających tu licznie emigrantów. Z korzyścią dla sztuki, kultury itd. A kultura z naturą tu się jakoś odnajdują ponownie. Więc i Alan się odnajduje. Są oczywiście antagonizmy ze szwajcarską stolicą – jakże by inaczej? W Basel powiadają, że najpiękniejszy w Zürichu jest pociąg do Basel. I jak tu się nie zgodzić, mimo że w Z. byłem tylko przejazdem, ale przecież sam te pociągi sprzątam. Więc wiadomo, że najpiękniejsze są pociągi!

P.S. Jest jeszcze coś w Basel, co wynosi ją naponad. Coś tak niemożebnego, że ech. Ale o tym innym razem, bo aż nie wypada pisać w tym samym poście o czymś tak cudnym.