piątek, 11 października 2013

Rykowisko albo pierwsza krew



Noc. Uśpiony wraz z całym miastem Münchensteiner Brücke w smużącym się mżawką świetle latarni. A po moście ktoś chodził, ktoś chodził jesienny. Wrześniowy poniedziałek. Pierwszy dzień pracy. Po drodze nie spotkałem, jak dwa lata temu, łasicy, a nietoperze nie dokonywały cudów lotniczej ekwilibrystyki tuż nad moją głową, gdy rozpędzony wynurzałem się z rowerowego tunelu. Może to kwestia pory roku? Wilk był jednak na miejscu. Wilk świecący halogenowymi ślepiami zza drzew, zgrzytający metalowymi zębami, wyjący przeraźliwym industrialem. Z mostu widać go już w pełnej okazałości. Bocznica manewrowa bazylejskich kolei zwana Wolfem. Tory po horyzont. Ponad  tylko Münchensteiner Brücke wiszący nad złowrogo pobłyskującymi szynami w ponurym milczeniu. Nie pamiętam, żebym kogoś mijał przejeżdżając przez ten most. Kogoś, kto by chodził od przęsła do przęsła. Do przęsła od przęsła. Od krawężnika do balustrady. Od przęsła do przęsła. Do przęsła od przęsła. Lewa noga. Prawa noga. Lewa noga. Może przyniósł tu wszystko, co miał i był, wciąż był. Nie wiem, nie widziałem, mrużąc oczy w mżawce, skupiony na drodze, zerkający tylko w stronę Wolfa. Więcej jednak wychwytywało ucho niż oko. Zgrzyt, pisk, świst, huk i kakofonia wrzasków. Jeszcze niezrozumiałych, ale z każdym metrem coraz wyraźniej formująca się w lingwistyczny, poziomy Babel: „Saluuuuuuut!”1, „Andiamo!”2, „Wo bisch, Gokan?!”3, „Emil cajne!”4 i nie rozpoznawalne przeze mnie, a najczęstsze  tureckie pokrzykiwania.


Pogranicze totalne. Ziemia niczyja, którą pochłania się nazywając na nowo, tworząc nową opowieść. Słowa różnych języków po jakimś czasie zaczynają być akceptowane przez wszystkich. Dlatego najczęściej słyszanym pozdrowieniem jest francuskie „salut”, a dzwonkiem na przerwę jest włoskie „mangiare”5. Ciekawe, że żadne tureckie słowo jeszcze się nie przyjęło. Może przyswajalność jest odwrotnie proporcjonalna do częstotliwości i mnogości występowania słów, a może to kwestia obcości, inności, poza-zachodnio-europejskości? Niemiecki na Wolfie jest cichy. Używany w rozmowach lub w kontakcie z centralą dworcową. Na samym dworcu jest inaczej – tam nie ma pokrzykiwań. Tam z megafonów płynie Hochdeutsch, czyli oficjalny niemiecki, bez miejscowych naleciałości dialektowych, tłumaczony wedle standardów na angielski i francuski. Bocznica kolejowa rządzi się jednak swoimi prawami i swoją emocjonalnością soczystych wyklinań: „vaffanculo”, „bastarde”, „verdammt”, „merde” i pewnie ich tureckimi odpowiednikami. To pogranicze wyrosło na poddatnym gruncie państwa, gdzie w różnych kantonach obowiązują różne języki (niemiecki, francuski, włoski i rumuński). Język nie jest więc tu wyznacznikiem narodowości, a sama kategoria narodowości jest znacznie bardziej liberalnie pojmowana. No, chyba że chodzi o konkretny kanton. Patriotyzm ma wymiar wybitnie regionalny.

Nie wiem czy to kwestia pierwszego dnia pracy po dwuletniej przerwie, ale w tę wrześniową noc wrzaski rozdzierały przestrzeń ze szczególną intensywnością. Brutalnie wręcz świdrowały powietrze, wdzierając się przez uszy pod czaszkę, która zdawała się drżeć jak membrana głośnika. Tylko czasem, na chwilę zagłuszane były piskiem rozpędzonej lokomotywy, przypominającej kształtem i brudnoczerwonym kolorem zużyte, zeschłe tampony, jakich akurat tego dnia także mo(/e)nstrualne ilości wyciągałem z pociągowych śmietników. Jakby nastąpiła synchronizacja cykli księżycowych kobiet w tej akurat rozciągłości geograficznej. Więc to może zapach krwi rozjuszył męskie instynkta na Wolfie? Wyczuwało się większą niż zwykle zawziętość rozmów, agresywniejsze i prowokujące gesty i intonacje. Ja byłem „junge” („młody”), w nomenklaturze jeleniej – cielak, więc niegroźny, niestwarzający zagrożenia, nie biorący udziału w ustawkach hierarchizujących stado, a ponadto tymczasowy.


Był, jak się wkrótce okazało, jeszcze jeden powód rykowiskowych starć. Być może najważniejszy, a na imię miał Esperanza, jedyna kobieta na bocznicy. Zanim ją zobaczyłem – najpierw usłyszałem. Grzmiący śmiech zdawał się głośniejszy niż trzaski zajeżdżających pociągów. Po chwili z mgły albo papierosowego dymu (ilość wypalanych papierosów przez Esperanze powoduje, że bez zmysłu powonienia trudno byłoby odgadnąć czy to ziemia mgłą oddycha czy to dym wydmuchiwany przez Esperanzę spowił okolicę) wynurzała się około pięćdziesięcioletnia, niska i krępa Angolka, o niezwykle głębokiej czerni skóry, która zdawała się absorbować przestrzeń niczym galaktyczna czarna dziura. W nocnym pejzażu błyskają przy każdym gromkim śmiechu jej złota biżuteria i białe zęby z dużymi przerwami („przerwa na papierosa” zyskuje tu także ortodontyczne znacznie). Z każdym wita się wylewnie i głośno zachrypniętym, mocnym głosem, kontrastującym z ciepłymi słowami i zdrobnieniami, jakimi określa każdą osobę już na początku (nigdy nie powiedziała do mnie „Alan”, zawsze „Ali”). Bywa, że nagle zaczyna z kimś tańczyć na torach albo bezceremonialnie siada na czyichś kolanach. Istna „Big Black Mama” (http://www.youtube.com/watch?v=M4tILEQ5dDM). Żywioł, którego potężna siła opiekuńczo-przyjazna ma także swój wymiar wściekle gwałtowny i miażdżący każdego, kto próbuje wykorzystać bezczelnie przychylność, kto posunie się o jeden niesmaczny gest za daleko. Wtedy drży ziemia od krzyku, a Esperanza dyszy ciężko dymem papierosowym. Kiedy do takiej sceny dochodzi w zamkniętym pomieszczeniu, np. w kantynie, to ewakuują się wszyscy w promieniu kilkudziesięciu metrów. Na miejscu zostaje sparaliżowany wrzaskiem delikwent, który poważył się nadużyć dobroci Esperanzy. Po pięciu minutach, jak po nagłej letniej burzy, „Big Black Mama” znów staje się słoneczna i przytula tego, którego przed chwilą niemal nie zabiła spojrzeniem i głosem.


Zaczęło padać mocniej. Naciągnęliśmy na głowy rozcięte z jednego brzegu czarne plastikowe worki, w które zbieramy pociągowe śmieci. Sami (Srilańczyk), Oeztürk (Turek), La Roccha (Włoch), Esperanza i ja. Wszyscy o ciemniejszej karnacji + ja – jeden białas z białym, niemieckim nazwiskiem. W trójkątnych czarnych czapach przechodzących w targane najmniejszym podmuchem wiatru peleryny wyglądamy jak murzyńska wersja „Ku Klux Klanu” z jednym potencjalnym autodestrukcjonistą w mojej osobie (Kilkanaście dni później od jednego z Turków usłyszę, że jak będę przystawał z czarnymi – akurat tak wyszło, że najczęściej rozmawiam z Michaelem z Kenii albo z Esperanzą – to sam stanę się czarny. Odpowiedziałbym najchętniej „Chwała Panu!”, ale że nie wiedziałem jak to powiedzieć po niemiecku, więc odparłem tylko, że się cieszę, bo lubię kolor czarny.) Staliśmy wpatrzeni w noc, w kierunku Münchensteiner Brücke, za którym był dworzec główny, skąd przyjeżdżały kolejne pociągi. Dziwnie długo spóźniały się teraz, co zdarza się tu niezwykle rzadko. Właściwie powinien zajechać już nawet kolejny. A tu cisza. Umilkły wrzaski. Nic nie jeździło. Nic nie mówiliśmy do siebie. W centrali nikt się nie zgłaszał. Czasem padł jakiś pomruk niezadowolenia, może przekleństwo. Czekamy. Mokniemy. Nagle monotonny poszum deszczu zagłusza telefon. Każą nam iść do lokalu, bo chwilowo nic nie będzie jechało. Ktoś rzucił się mostu pod jadący pociąg. I znów cisza. Nikt się nie poruszył, nie padł żaden komentarz. Zerknąłem w stronę mostu, nad którym dojrzałem drwiący skojarzeniem, dogasający neon „Lonza” na wieżowcu. Spuściłem wzrok, upewniwszy się wcześniej, że nikt nie zobaczył mojego ciekawskiego spojrzenia. Zaszurałem nogą. Błysnęły zapalniczki, a potem zatliły się papierosy. Powoli ruszyłem pod dach i mimowolnie wymruczałem za Bukowskim: after all the threats to do so / somebody else has committed suicide for me / at last. Następnego dnia jechałem do pracy już inną trasą. Było po prostu krócej.



1 francuskie „cześć”
2 włoskie „idźmy!”
3 szwajcarsko-niemieckie: „wo bist (w domyśle: „du”)?”, czyli „gdzie jesteś, Gokan?”
4 szwajcarsko-niemiecka wersja „Emil zehn”, czyli „Emil dziesięć”, czyli idolektowo-Wolfowe określenie numeru toru E10.
5 jeść