Noc.
Uśpiony wraz z całym miastem Münchensteiner
Brücke
w smużącym się mżawką świetle latarni. A po moście ktoś
chodził, ktoś chodził jesienny.
Wrześniowy poniedziałek. Pierwszy dzień pracy. Po drodze nie
spotkałem, jak dwa lata temu, łasicy, a nietoperze nie dokonywały
cudów lotniczej ekwilibrystyki tuż nad moją głową, gdy
rozpędzony wynurzałem się z rowerowego tunelu. Może to kwestia
pory roku? Wilk był jednak na miejscu. Wilk świecący halogenowymi
ślepiami zza drzew, zgrzytający metalowymi zębami, wyjący
przeraźliwym industrialem. Z mostu widać go już w pełnej
okazałości. Bocznica manewrowa bazylejskich kolei zwana Wolfem.
Tory po horyzont. Ponad – tylko Münchensteiner
Brücke
wiszący
nad złowrogo pobłyskującymi szynami w
ponurym milczeniu. Nie
pamiętam, żebym kogoś mijał przejeżdżając
przez ten
most. Kogoś,
kto by
chodził od przęsła
do przęsła. Do przęsła od przęsła. Od
krawężnika do balustrady. Od przęsła do przęsła. Do przęsła
od przęsła. Lewa noga. Prawa noga. Lewa noga. Może przyniósł tu
wszystko, co miał i był, wciąż był.
Nie wiem, nie widziałem, mrużąc oczy w mżawce, skupiony na
drodze, zerkający tylko w stronę Wolfa. Więcej jednak
wychwytywało ucho niż
oko. Zgrzyt, pisk, świst, huk i
kakofonia
wrzasków. Jeszcze niezrozumiałych, ale z każdym metrem coraz
wyraźniej formująca się
w lingwistyczny,
poziomy Babel: „Saluuuuuuut!”1,
„Andiamo!”2,
„Wo bisch, Gokan?!”3,
„Emil cajne!”4
i
nie rozpoznawalne przeze mnie, a najczęstsze – tureckie
pokrzykiwania.
Pogranicze
totalne. Ziemia niczyja, którą pochłania się nazywając na nowo,
tworząc nową opowieść. Słowa różnych języków po jakimś
czasie zaczynają być akceptowane przez wszystkich. Dlatego
najczęściej słyszanym pozdrowieniem jest francuskie „salut”, a
dzwonkiem na przerwę jest włoskie „mangiare”5. Ciekawe, że żadne tureckie słowo jeszcze się nie
przyjęło. Może przyswajalność jest odwrotnie proporcjonalna do
częstotliwości i mnogości występowania słów, a może to kwestia
obcości, inności, poza-zachodnio-europejskości? Niemiecki na
Wolfie jest cichy. Używany w rozmowach lub w kontakcie z centralą
dworcową. Na samym dworcu jest inaczej – tam nie ma pokrzykiwań.
Tam z megafonów płynie Hochdeutsch,
czyli oficjalny niemiecki,
bez miejscowych
naleciałości dialektowych,
tłumaczony wedle
standardów na angielski i
francuski. Bocznica kolejowa rządzi się jednak
swoimi prawami i swoją emocjonalnością soczystych
wyklinań:
„vaffanculo”, „bastarde”, „verdammt”, „merde” i
pewnie ich
tureckimi odpowiednikami. To pogranicze wyrosło
na poddatnym gruncie
państwa,
gdzie w różnych kantonach obowiązują różne języki (niemiecki,
francuski, włoski i rumuński). Język
nie jest więc tu
wyznacznikiem narodowości, a sama kategoria narodowości jest
znacznie bardziej liberalnie pojmowana. No, chyba że chodzi o
konkretny kanton. Patriotyzm
ma wymiar wybitnie
regionalny.
Nie
wiem czy to kwestia pierwszego dnia pracy po dwuletniej przerwie, ale
w tę wrześniową noc wrzaski rozdzierały przestrzeń ze szczególną
intensywnością. Brutalnie
wręcz świdrowały
powietrze, wdzierając się przez uszy pod czaszkę, która zdawała
się drżeć jak membrana głośnika.
Tylko
czasem,
na chwilę zagłuszane były
piskiem rozpędzonej
lokomotywy, przypominającej kształtem
i brudnoczerwonym kolorem
zużyte, zeschłe
tampony, jakich akurat tego dnia także mo(/e)nstrualne
ilości wyciągałem z pociągowych śmietników. Jakby nastąpiła
synchronizacja cykli księżycowych kobiet w tej akurat rozciągłości
geograficznej. Więc to może zapach krwi rozjuszył męskie
instynkta na Wolfie? Wyczuwało się większą niż
zwykle zawziętość
rozmów, agresywniejsze i prowokujące gesty i intonacje. Ja
byłem „junge” („młody”), w nomenklaturze jeleniej
– cielak, więc niegroźny, niestwarzający zagrożenia, nie
biorący udziału w ustawkach hierarchizujących stado, a ponadto
tymczasowy.
Był,
jak
się wkrótce okazało, jeszcze
jeden powód rykowiskowych starć. Być może najważniejszy, a
na
imię miał
Esperanza, jedyna
kobieta na bocznicy.
Zanim ją zobaczyłem – najpierw usłyszałem. Grzmiący śmiech
zdawał się głośniejszy niż trzaski zajeżdżających pociągów.
Po
chwili z mgły albo papierosowego dymu (ilość
wypalanych papierosów przez Esperanze powoduje, że bez zmysłu
powonienia trudno byłoby odgadnąć czy to ziemia
mgłą
oddycha
czy to
dym
wydmuchiwany
przez Esperanzę spowił okolicę)
wynurzała się około
pięćdziesięcioletnia, niska i krępa Angolka, o niezwykle
głębokiej czerni skóry, która zdawała się absorbować
przestrzeń niczym galaktyczna
czarna dziura. W nocnym pejzażu
błyskają przy każdym gromkim śmiechu
jej złota
biżuteria i
białe zęby z dużymi przerwami
(„przerwa
na papierosa” zyskuje tu
także
ortodontyczne znacznie). Z
każdym wita się wylewnie i głośno zachrypniętym, mocnym
głosem, kontrastującym
z ciepłymi słowami i zdrobnieniami, jakimi określa każdą osobę już
na początku (nigdy nie powiedziała do mnie „Alan”, zawsze
„Ali”). Bywa,
że nagle
zaczyna z kimś tańczyć na torach albo bezceremonialnie siada na
czyichś kolanach.
Istna „Big Black Mama”
(http://www.youtube.com/watch?v=M4tILEQ5dDM).
Żywioł,
którego potężna siła opiekuńczo-przyjazna ma także swój wymiar
wściekle gwałtowny i miażdżący każdego, kto próbuje
wykorzystać bezczelnie
przychylność, kto posunie się o jeden niesmaczny gest za daleko.
Wtedy drży ziemia od krzyku, a Esperanza dyszy ciężko dymem
papierosowym. Kiedy do takiej sceny dochodzi w zamkniętym
pomieszczeniu, np. w kantynie, to ewakuują się wszyscy w promieniu
kilkudziesięciu metrów. Na miejscu zostaje sparaliżowany wrzaskiem
delikwent, który poważył się nadużyć dobroci Esperanzy. Po
pięciu minutach, jak po nagłej letniej burzy, „Big Black Mama”
znów staje się słoneczna i
przytula tego, którego przed chwilą niemal nie zabiła spojrzeniem
i głosem.
Zaczęło
padać mocniej. Naciągnęliśmy na głowy rozcięte z jednego
brzegu czarne plastikowe worki, w które zbieramy pociągowe śmieci.
Sami (Srilańczyk), Oeztürk
(Turek), La Roccha (Włoch), Esperanza i ja. Wszyscy o ciemniejszej
karnacji + ja – jeden białas z białym, niemieckim nazwiskiem. W
trójkątnych czarnych czapach przechodzących w targane najmniejszym
podmuchem wiatru peleryny wyglądamy jak murzyńska wersja „Ku
Klux Klanu” z jednym potencjalnym autodestrukcjonistą w mojej
osobie (Kilkanaście dni później od jednego z Turków usłyszę, że
jak będę przystawał z czarnymi – akurat tak wyszło, że
najczęściej rozmawiam z Michaelem z Kenii albo z Esperanzą – to
sam stanę się czarny. Odpowiedziałbym najchętniej „Chwała
Panu!”, ale że nie wiedziałem jak to powiedzieć po niemiecku,
więc odparłem tylko, że się cieszę, bo lubię kolor czarny.)
Staliśmy wpatrzeni w noc, w kierunku Münchensteiner
Brücke,
za którym był dworzec
główny, skąd
przyjeżdżały kolejne pociągi. Dziwnie długo spóźniały
się teraz, co zdarza się tu niezwykle rzadko. Właściwie powinien
zajechać już nawet kolejny. A tu cisza. Umilkły wrzaski. Nic nie
jeździło. Nic nie mówiliśmy do siebie. W centrali nikt się nie
zgłaszał. Czasem padł jakiś pomruk niezadowolenia, może
przekleństwo. Czekamy. Mokniemy. Nagle monotonny poszum deszczu
zagłusza telefon. Każą nam iść do lokalu, bo chwilowo nic nie
będzie jechało. Ktoś rzucił się mostu pod jadący pociąg. I
znów cisza. Nikt się nie poruszył, nie padł żaden komentarz.
Zerknąłem w stronę mostu, nad którym dojrzałem drwiący
skojarzeniem, dogasający neon „Lonza” na wieżowcu. Spuściłem
wzrok, upewniwszy się wcześniej, że nikt nie zobaczył mojego
ciekawskiego spojrzenia. Zaszurałem nogą. Błysnęły zapalniczki,
a potem zatliły się papierosy. Powoli ruszyłem pod dach i
mimowolnie wymruczałem za Bukowskim: after
all the threats to do so / somebody else has committed suicide for me
/ at last.
Następnego
dnia jechałem do pracy już inną trasą. Było po prostu krócej.
1
francuskie „cześć”
2
włoskie „idźmy!”
3
szwajcarsko-niemieckie: „wo bist (w domyśle: „du”)?”, czyli
„gdzie jesteś, Gokan?”
4
szwajcarsko-niemiecka wersja „Emil zehn”, czyli „Emil
dziesięć”, czyli idolektowo-Wolfowe określenie numeru toru E10.
5
jeść