wtorek, 10 lipca 2012

Chałupa





- Odkąd przyjechałeś, ogień milczy. - Spojrzał na mnie niepewnie. - Zastanawia się.
- Nad czym?
- Duchy cię nie chcą. Myślą, kim jesteś i po co przyjechałeś.
- Skąd wiesz?
- Ogień zawsze ci wszystko powie, uprzedzi przed człowiekiem czy niedźwiedziem. 

[Andrzej Dybczak, "Guagara", Czarne, Wołowiec 2012, s. 18]


Godzinę drogi piechotą od wsi Bysterc w ukraińskich Karpatach stoi opuszczona chałupa. Za chałupą zarośnięty wychodek, resztki stodoły. Na drzwiach chałupy łańcuch i kłódka. Ganek z wybitą szybą. W środku izba kuchenna z pomalowanym na niebiesko piecem. W pokoju sypialnym stoi z kolei piec z wymalowanymi "oleniami", gołębiami, gałązkami, liśćmi, płatkami... Przy oknie szeroko otwartym na burze - stolik. Pod stolikiem metalowa miska, w której tkwi noga taboretu. Na parapecie introwertyczne lusterko. Odbija pogmatwaną wewnętrzność, zardzewiałą teraźniejszość, a znacznie mniej widzialną zewnętrzność.

W kuchni pod powałą święte obrazy. I monidło. Monochromatyczne ze starości, ale wciąż sparzone piekącą miłością. Duochromatycznym uczuciem. Kim byli? Kiedy odeszli? Może ktoś z tego domu nosił "moloko" Panu Vincenzowi, który mieszkał we wsi poniżej do września 1939 r.? Na ganku podbierak do zbierania jagód i borówek. Termometr bez rtęci. Na strychu huculska koszula, drewniana pękata beczka, w której można się schować przed gośćmi, buty pojedyncze, butelka po mołdawskim winie i "horiłce". Walizka z papierami. Rachunki, wyliczenia, wycinki z gazet, zaklęcia... Tak, zaklęcia. Spisane ręcznie na kilku stronach formatu A5. Ktoś te zaklęcia poprawiał czerwonym długopisem, jak w szkole.

Nocowaliśmy tylko kilkaset metrów w górę od tej chałupy w kolibie z dziurawym dachem i otwartym paleniskiem. Ale nie było nawet jednej sugestii, by przenieść się do tego niedalekiego domu z łóżkami i nieprzeciakającym sufitem. Tak jakby każdy czuł, że nie chcą nas tam, gdzie może tylko czasem zaglądają pasterze. Turyści raczej nie. Dom nie znajduje się na szlaku na grzbiet Czarnohory. Trzeba iść z Bystreca w przeciwnym kierunku. Myśmy trafili przypadkiem. Deszcze nas spłukały z drogi - starej turystycznej ścieżki wiodącej przez Wielką Maryszewską i Szpicę na czarnohorski płaj. W sam jego środek. 

Powolne chodzenie, rozglądanie się po mimo wszystko uporządkowanych (poza strychem) pomieszczeniach. Jak w tłumie ludzi. Uważność, by nie nadepnąć kogoś. Nie szturchnąć. Czułem się jednak trochę jak pierdołowaty turysta, który wszędzie musi zajrzeć, dotknąć, sfotografować. Ciekawość zwyciężała, choć starałem się wciąż pamiętać o szacunku dla tego domu, jego mieszkańców. Żywych i umarłych. Nie było trudno pamiętać. Czułem wzrok przynajmniej kilku par oczu na sobie. W jednych pomieszczeniach spędziłem więcej czasu, z innych wychodziłem szybciej, jak nieproszony gość, przeganiany nie tyle słowem czy gestem, co wzrokiem. Wziąłem tylko kilka stron zaklęć - nie wiedząc, że to zaklęcia. Zaniosłem znajomym, by przetłumaczyli. Zrobiłem fotografie i odniosłem. Należą do tego domu. Rucznik - haftowany w kwieciste wzory materiał, którym obwiązuje się dłonie ślubujących sobie w cerkwi miłość - zmemłany, leżący w kącie, wytrzepałem i zawiesiłem pod monidłem.  

Wróciłem do koliby. Siedzieliśmy nabkoł paleniska. Parowały przemoczone buty, koszule, skarpety. Dymił osmolony kociołek z "hreczką". Nikt nic nie mówił. Ogień też milczał. 

                                                          











Pod tym linkiem nieco więcej dostrzeżeń z karpackich szwendań: https://plus.google.com/photos/103836019869060616408/albums/5763213677786350305?authkey=COXXyrSvoKrRMQ