- Odkąd przyjechałeś,
ogień milczy. - Spojrzał na mnie niepewnie. - Zastanawia się.
- Duchy cię nie chcą.
Myślą, kim jesteś i po co przyjechałeś.
- Ogień zawsze ci
wszystko powie, uprzedzi przed człowiekiem czy niedźwiedziem.
[Andrzej Dybczak,
"Guagara", Czarne, Wołowiec 2012, s. 18]
Godzinę
drogi piechotą od wsi Bysterc w ukraińskich Karpatach stoi opuszczona chałupa.
Za chałupą zarośnięty wychodek, resztki stodoły. Na drzwiach chałupy łańcuch i
kłódka. Ganek z wybitą szybą. W środku izba kuchenna z pomalowanym na niebiesko
piecem. W pokoju sypialnym stoi z kolei piec z wymalowanymi
"oleniami", gołębiami, gałązkami, liśćmi, płatkami... Przy oknie
szeroko otwartym na burze - stolik. Pod stolikiem metalowa miska, w której tkwi
noga taboretu. Na parapecie introwertyczne lusterko. Odbija pogmatwaną
wewnętrzność, zardzewiałą teraźniejszość, a znacznie mniej widzialną zewnętrzność.
W kuchni pod powałą święte obrazy.
I monidło. Monochromatyczne ze starości, ale wciąż sparzone piekącą miłością.
Duochromatycznym uczuciem. Kim byli? Kiedy odeszli? Może ktoś z tego domu nosił
"moloko" Panu Vincenzowi, który mieszkał we wsi poniżej do września
1939 r.? Na ganku podbierak do zbierania jagód i borówek. Termometr bez rtęci.
Na strychu huculska koszula, drewniana pękata beczka, w której można się
schować przed gośćmi, buty pojedyncze, butelka po mołdawskim winie i
"horiłce". Walizka z papierami. Rachunki, wyliczenia, wycinki z
gazet, zaklęcia... Tak, zaklęcia. Spisane ręcznie na kilku stronach formatu A5.
Ktoś te zaklęcia poprawiał czerwonym długopisem, jak w szkole.
Nocowaliśmy
tylko kilkaset metrów w górę od tej chałupy w kolibie z dziurawym dachem i
otwartym paleniskiem. Ale nie było nawet jednej sugestii, by przenieść się do tego niedalekiego domu z łóżkami i nieprzeciakającym sufitem. Tak jakby każdy czuł, że nie chcą nas tam, gdzie może tylko czasem zaglądają pasterze. Turyści raczej nie. Dom nie znajduje się na szlaku na grzbiet
Czarnohory. Trzeba iść z Bystreca w przeciwnym kierunku. Myśmy trafili przypadkiem.
Deszcze nas spłukały z drogi - starej turystycznej ścieżki wiodącej przez
Wielką Maryszewską i Szpicę na czarnohorski płaj. W sam jego środek.
Powolne
chodzenie, rozglądanie się po mimo wszystko uporządkowanych (poza strychem)
pomieszczeniach. Jak w tłumie ludzi. Uważność, by nie nadepnąć kogoś. Nie
szturchnąć. Czułem się jednak trochę jak pierdołowaty turysta, który
wszędzie musi zajrzeć, dotknąć, sfotografować. Ciekawość zwyciężała, choć starałem się wciąż pamiętać o szacunku dla tego domu, jego
mieszkańców. Żywych i umarłych. Nie było trudno pamiętać. Czułem wzrok
przynajmniej kilku par oczu na sobie. W jednych pomieszczeniach spędziłem
więcej czasu, z innych wychodziłem szybciej, jak nieproszony gość, przeganiany
nie tyle słowem czy gestem, co wzrokiem. Wziąłem
tylko kilka stron zaklęć - nie wiedząc, że to zaklęcia. Zaniosłem znajomym, by przetłumaczyli. Zrobiłem fotografie i odniosłem.
Należą do tego domu. Rucznik - haftowany w kwieciste wzory materiał, którym obwiązuje się dłonie
ślubujących sobie w cerkwi miłość - zmemłany, leżący w kącie, wytrzepałem i
zawiesiłem pod monidłem.
Wróciłem
do koliby. Siedzieliśmy nabkoł paleniska. Parowały przemoczone buty, koszule,
skarpety. Dymił osmolony kociołek z "hreczką". Nikt nic nie mówił.
Ogień też milczał.