sobota, 10 maja 2014

Ersatz



Sobotnie przedpołudnie w Krakowie. W nocy padało, ale dzień zapowiadał się słonecznie. Lekki wiatr. Muzeum Etnograficzne, gdzie dzień wcześniej odbył się wernisaż wystawy Sławy Harasymowicz, zatytułowanej "Ersatz". Wróciłem tu dzisiaj, żeby na spokojnie i w bezludności raz jeszcze dać się zabrać w podróż. Rzecz o genealogii, płynności granic osobowościowych, ale i państwowych, o przenikaniach tożsamościowych, o białych plamach historii rodzinnej i powszechnej. Abstrakcyjne pejzaże map, fragmentów zdjęć. Przybliżanie i oddalanie od danej instalacji uwidacznia inne treści, inne znaczenia. Makrohistoria przenika się z mikrohistorią. "Ersatz" to bardzo osobista opowieść o mierzeniu się z przeszłością. Brak tu jednak odniesień dosłownych - nie ma zdjęć twarzy, nie ma podpisów. Każdy więc może zacząć snuć swoją historię, dopowiadać i tworzyć genealogię własną.

Opuszczam muzealne piwnice, mrużąc oczy w ostrym świetle południa. Myśli błądzą po zatrzymanych w pamięci kadrach. Pierwsze kroki po bruku ulicy Krakowskiej stawiane nieświadomie, jeszcze jakby poza czasem i konkretną przestrzenią. Może to Lwów? Wrocław, Stryj, Kraków, Woldenberg...? Z wolna zaczynają jednak docierać pierwsze dźwięki ulicy. Wizualizuje się też naokolna rzeczywistość. Coraz intensywniej. Kordony policji. Jakieś wrzaski. Skandowane hasła. Przejście w stronę rynku zostało zablokowane. Idzie czarno-biały marsz. Kątem oka, na placu Wolnica, dostrzegam grupkę osób z kolorowymi balonami. Czarno-biały marsz wrzeszczy w ich kierunku: "Idziemy po was pedały!".

Nie wiadomo skąd, wyrasta nagle przede mną wielka, czerwona, ogolona głowa z przekrwionymi oczami i krzyczy: "Zajebać ci, pedale!?". Nie zdążyłem zareagować, ale głowa tak szybko jak się pojawiła, tak szybko zniknęła, odprowadzana przez kilku policjantów. Czarno-biały marsz skręcił już w stronę placu Wolnica. Zaraz będzie można przejść. Policja też znika. Stoję jeszcze sparliżowany, gdy przez jezdnię biegną w moją stronę trzy ubrane na czarno dziewczyny o zakolczykowanych twarzach. Kiedy są już blisko wrzeszczą: "Wypierdalaj, naziolu!!!" i plują w moją stronę, po czym odbiegają. Ścieram ślinę z twarzy i ramienia.

Powoli odchodzę w stronę rynku. Niczego znów nie słyszę. Specjalnie mrużę oczy, by znów oderwać się od rzeczywistości, mając nadzieję, że to, co widziałem, czego doświadczyłem, to jakaś kiepska podróbka tej rzeczywistości, ersatz właśnie.

Nie ogarniam. Nie przynależę. Czy ktoś wie, jak można wypisać się z ludzkości? Mam dość.




piątek, 11 października 2013

Rykowisko albo pierwsza krew



Noc. Uśpiony wraz z całym miastem Münchensteiner Brücke w smużącym się mżawką świetle latarni. A po moście ktoś chodził, ktoś chodził jesienny. Wrześniowy poniedziałek. Pierwszy dzień pracy. Po drodze nie spotkałem, jak dwa lata temu, łasicy, a nietoperze nie dokonywały cudów lotniczej ekwilibrystyki tuż nad moją głową, gdy rozpędzony wynurzałem się z rowerowego tunelu. Może to kwestia pory roku? Wilk był jednak na miejscu. Wilk świecący halogenowymi ślepiami zza drzew, zgrzytający metalowymi zębami, wyjący przeraźliwym industrialem. Z mostu widać go już w pełnej okazałości. Bocznica manewrowa bazylejskich kolei zwana Wolfem. Tory po horyzont. Ponad  tylko Münchensteiner Brücke wiszący nad złowrogo pobłyskującymi szynami w ponurym milczeniu. Nie pamiętam, żebym kogoś mijał przejeżdżając przez ten most. Kogoś, kto by chodził od przęsła do przęsła. Do przęsła od przęsła. Od krawężnika do balustrady. Od przęsła do przęsła. Do przęsła od przęsła. Lewa noga. Prawa noga. Lewa noga. Może przyniósł tu wszystko, co miał i był, wciąż był. Nie wiem, nie widziałem, mrużąc oczy w mżawce, skupiony na drodze, zerkający tylko w stronę Wolfa. Więcej jednak wychwytywało ucho niż oko. Zgrzyt, pisk, świst, huk i kakofonia wrzasków. Jeszcze niezrozumiałych, ale z każdym metrem coraz wyraźniej formująca się w lingwistyczny, poziomy Babel: „Saluuuuuuut!”1, „Andiamo!”2, „Wo bisch, Gokan?!”3, „Emil cajne!”4 i nie rozpoznawalne przeze mnie, a najczęstsze  tureckie pokrzykiwania.


Pogranicze totalne. Ziemia niczyja, którą pochłania się nazywając na nowo, tworząc nową opowieść. Słowa różnych języków po jakimś czasie zaczynają być akceptowane przez wszystkich. Dlatego najczęściej słyszanym pozdrowieniem jest francuskie „salut”, a dzwonkiem na przerwę jest włoskie „mangiare”5. Ciekawe, że żadne tureckie słowo jeszcze się nie przyjęło. Może przyswajalność jest odwrotnie proporcjonalna do częstotliwości i mnogości występowania słów, a może to kwestia obcości, inności, poza-zachodnio-europejskości? Niemiecki na Wolfie jest cichy. Używany w rozmowach lub w kontakcie z centralą dworcową. Na samym dworcu jest inaczej – tam nie ma pokrzykiwań. Tam z megafonów płynie Hochdeutsch, czyli oficjalny niemiecki, bez miejscowych naleciałości dialektowych, tłumaczony wedle standardów na angielski i francuski. Bocznica kolejowa rządzi się jednak swoimi prawami i swoją emocjonalnością soczystych wyklinań: „vaffanculo”, „bastarde”, „verdammt”, „merde” i pewnie ich tureckimi odpowiednikami. To pogranicze wyrosło na poddatnym gruncie państwa, gdzie w różnych kantonach obowiązują różne języki (niemiecki, francuski, włoski i rumuński). Język nie jest więc tu wyznacznikiem narodowości, a sama kategoria narodowości jest znacznie bardziej liberalnie pojmowana. No, chyba że chodzi o konkretny kanton. Patriotyzm ma wymiar wybitnie regionalny.

Nie wiem czy to kwestia pierwszego dnia pracy po dwuletniej przerwie, ale w tę wrześniową noc wrzaski rozdzierały przestrzeń ze szczególną intensywnością. Brutalnie wręcz świdrowały powietrze, wdzierając się przez uszy pod czaszkę, która zdawała się drżeć jak membrana głośnika. Tylko czasem, na chwilę zagłuszane były piskiem rozpędzonej lokomotywy, przypominającej kształtem i brudnoczerwonym kolorem zużyte, zeschłe tampony, jakich akurat tego dnia także mo(/e)nstrualne ilości wyciągałem z pociągowych śmietników. Jakby nastąpiła synchronizacja cykli księżycowych kobiet w tej akurat rozciągłości geograficznej. Więc to może zapach krwi rozjuszył męskie instynkta na Wolfie? Wyczuwało się większą niż zwykle zawziętość rozmów, agresywniejsze i prowokujące gesty i intonacje. Ja byłem „junge” („młody”), w nomenklaturze jeleniej – cielak, więc niegroźny, niestwarzający zagrożenia, nie biorący udziału w ustawkach hierarchizujących stado, a ponadto tymczasowy.


Był, jak się wkrótce okazało, jeszcze jeden powód rykowiskowych starć. Być może najważniejszy, a na imię miał Esperanza, jedyna kobieta na bocznicy. Zanim ją zobaczyłem – najpierw usłyszałem. Grzmiący śmiech zdawał się głośniejszy niż trzaski zajeżdżających pociągów. Po chwili z mgły albo papierosowego dymu (ilość wypalanych papierosów przez Esperanze powoduje, że bez zmysłu powonienia trudno byłoby odgadnąć czy to ziemia mgłą oddycha czy to dym wydmuchiwany przez Esperanzę spowił okolicę) wynurzała się około pięćdziesięcioletnia, niska i krępa Angolka, o niezwykle głębokiej czerni skóry, która zdawała się absorbować przestrzeń niczym galaktyczna czarna dziura. W nocnym pejzażu błyskają przy każdym gromkim śmiechu jej złota biżuteria i białe zęby z dużymi przerwami („przerwa na papierosa” zyskuje tu także ortodontyczne znacznie). Z każdym wita się wylewnie i głośno zachrypniętym, mocnym głosem, kontrastującym z ciepłymi słowami i zdrobnieniami, jakimi określa każdą osobę już na początku (nigdy nie powiedziała do mnie „Alan”, zawsze „Ali”). Bywa, że nagle zaczyna z kimś tańczyć na torach albo bezceremonialnie siada na czyichś kolanach. Istna „Big Black Mama” (http://www.youtube.com/watch?v=M4tILEQ5dDM). Żywioł, którego potężna siła opiekuńczo-przyjazna ma także swój wymiar wściekle gwałtowny i miażdżący każdego, kto próbuje wykorzystać bezczelnie przychylność, kto posunie się o jeden niesmaczny gest za daleko. Wtedy drży ziemia od krzyku, a Esperanza dyszy ciężko dymem papierosowym. Kiedy do takiej sceny dochodzi w zamkniętym pomieszczeniu, np. w kantynie, to ewakuują się wszyscy w promieniu kilkudziesięciu metrów. Na miejscu zostaje sparaliżowany wrzaskiem delikwent, który poważył się nadużyć dobroci Esperanzy. Po pięciu minutach, jak po nagłej letniej burzy, „Big Black Mama” znów staje się słoneczna i przytula tego, którego przed chwilą niemal nie zabiła spojrzeniem i głosem.


Zaczęło padać mocniej. Naciągnęliśmy na głowy rozcięte z jednego brzegu czarne plastikowe worki, w które zbieramy pociągowe śmieci. Sami (Srilańczyk), Oeztürk (Turek), La Roccha (Włoch), Esperanza i ja. Wszyscy o ciemniejszej karnacji + ja – jeden białas z białym, niemieckim nazwiskiem. W trójkątnych czarnych czapach przechodzących w targane najmniejszym podmuchem wiatru peleryny wyglądamy jak murzyńska wersja „Ku Klux Klanu” z jednym potencjalnym autodestrukcjonistą w mojej osobie (Kilkanaście dni później od jednego z Turków usłyszę, że jak będę przystawał z czarnymi – akurat tak wyszło, że najczęściej rozmawiam z Michaelem z Kenii albo z Esperanzą – to sam stanę się czarny. Odpowiedziałbym najchętniej „Chwała Panu!”, ale że nie wiedziałem jak to powiedzieć po niemiecku, więc odparłem tylko, że się cieszę, bo lubię kolor czarny.) Staliśmy wpatrzeni w noc, w kierunku Münchensteiner Brücke, za którym był dworzec główny, skąd przyjeżdżały kolejne pociągi. Dziwnie długo spóźniały się teraz, co zdarza się tu niezwykle rzadko. Właściwie powinien zajechać już nawet kolejny. A tu cisza. Umilkły wrzaski. Nic nie jeździło. Nic nie mówiliśmy do siebie. W centrali nikt się nie zgłaszał. Czasem padł jakiś pomruk niezadowolenia, może przekleństwo. Czekamy. Mokniemy. Nagle monotonny poszum deszczu zagłusza telefon. Każą nam iść do lokalu, bo chwilowo nic nie będzie jechało. Ktoś rzucił się mostu pod jadący pociąg. I znów cisza. Nikt się nie poruszył, nie padł żaden komentarz. Zerknąłem w stronę mostu, nad którym dojrzałem drwiący skojarzeniem, dogasający neon „Lonza” na wieżowcu. Spuściłem wzrok, upewniwszy się wcześniej, że nikt nie zobaczył mojego ciekawskiego spojrzenia. Zaszurałem nogą. Błysnęły zapalniczki, a potem zatliły się papierosy. Powoli ruszyłem pod dach i mimowolnie wymruczałem za Bukowskim: after all the threats to do so / somebody else has committed suicide for me / at last. Następnego dnia jechałem do pracy już inną trasą. Było po prostu krócej.



1 francuskie „cześć”
2 włoskie „idźmy!”
3 szwajcarsko-niemieckie: „wo bist (w domyśle: „du”)?”, czyli „gdzie jesteś, Gokan?”
4 szwajcarsko-niemiecka wersja „Emil zehn”, czyli „Emil dziesięć”, czyli idolektowo-Wolfowe określenie numeru toru E10.
5 jeść

wtorek, 10 lipca 2012

Chałupa





- Odkąd przyjechałeś, ogień milczy. - Spojrzał na mnie niepewnie. - Zastanawia się.
- Nad czym?
- Duchy cię nie chcą. Myślą, kim jesteś i po co przyjechałeś.
- Skąd wiesz?
- Ogień zawsze ci wszystko powie, uprzedzi przed człowiekiem czy niedźwiedziem. 

[Andrzej Dybczak, "Guagara", Czarne, Wołowiec 2012, s. 18]


Godzinę drogi piechotą od wsi Bysterc w ukraińskich Karpatach stoi opuszczona chałupa. Za chałupą zarośnięty wychodek, resztki stodoły. Na drzwiach chałupy łańcuch i kłódka. Ganek z wybitą szybą. W środku izba kuchenna z pomalowanym na niebiesko piecem. W pokoju sypialnym stoi z kolei piec z wymalowanymi "oleniami", gołębiami, gałązkami, liśćmi, płatkami... Przy oknie szeroko otwartym na burze - stolik. Pod stolikiem metalowa miska, w której tkwi noga taboretu. Na parapecie introwertyczne lusterko. Odbija pogmatwaną wewnętrzność, zardzewiałą teraźniejszość, a znacznie mniej widzialną zewnętrzność.

W kuchni pod powałą święte obrazy. I monidło. Monochromatyczne ze starości, ale wciąż sparzone piekącą miłością. Duochromatycznym uczuciem. Kim byli? Kiedy odeszli? Może ktoś z tego domu nosił "moloko" Panu Vincenzowi, który mieszkał we wsi poniżej do września 1939 r.? Na ganku podbierak do zbierania jagód i borówek. Termometr bez rtęci. Na strychu huculska koszula, drewniana pękata beczka, w której można się schować przed gośćmi, buty pojedyncze, butelka po mołdawskim winie i "horiłce". Walizka z papierami. Rachunki, wyliczenia, wycinki z gazet, zaklęcia... Tak, zaklęcia. Spisane ręcznie na kilku stronach formatu A5. Ktoś te zaklęcia poprawiał czerwonym długopisem, jak w szkole.

Nocowaliśmy tylko kilkaset metrów w górę od tej chałupy w kolibie z dziurawym dachem i otwartym paleniskiem. Ale nie było nawet jednej sugestii, by przenieść się do tego niedalekiego domu z łóżkami i nieprzeciakającym sufitem. Tak jakby każdy czuł, że nie chcą nas tam, gdzie może tylko czasem zaglądają pasterze. Turyści raczej nie. Dom nie znajduje się na szlaku na grzbiet Czarnohory. Trzeba iść z Bystreca w przeciwnym kierunku. Myśmy trafili przypadkiem. Deszcze nas spłukały z drogi - starej turystycznej ścieżki wiodącej przez Wielką Maryszewską i Szpicę na czarnohorski płaj. W sam jego środek. 

Powolne chodzenie, rozglądanie się po mimo wszystko uporządkowanych (poza strychem) pomieszczeniach. Jak w tłumie ludzi. Uważność, by nie nadepnąć kogoś. Nie szturchnąć. Czułem się jednak trochę jak pierdołowaty turysta, który wszędzie musi zajrzeć, dotknąć, sfotografować. Ciekawość zwyciężała, choć starałem się wciąż pamiętać o szacunku dla tego domu, jego mieszkańców. Żywych i umarłych. Nie było trudno pamiętać. Czułem wzrok przynajmniej kilku par oczu na sobie. W jednych pomieszczeniach spędziłem więcej czasu, z innych wychodziłem szybciej, jak nieproszony gość, przeganiany nie tyle słowem czy gestem, co wzrokiem. Wziąłem tylko kilka stron zaklęć - nie wiedząc, że to zaklęcia. Zaniosłem znajomym, by przetłumaczyli. Zrobiłem fotografie i odniosłem. Należą do tego domu. Rucznik - haftowany w kwieciste wzory materiał, którym obwiązuje się dłonie ślubujących sobie w cerkwi miłość - zmemłany, leżący w kącie, wytrzepałem i zawiesiłem pod monidłem.  

Wróciłem do koliby. Siedzieliśmy nabkoł paleniska. Parowały przemoczone buty, koszule, skarpety. Dymił osmolony kociołek z "hreczką". Nikt nic nie mówił. Ogień też milczał. 

                                                          











Pod tym linkiem nieco więcej dostrzeżeń z karpackich szwendań: https://plus.google.com/photos/103836019869060616408/albums/5763213677786350305?authkey=COXXyrSvoKrRMQ

wtorek, 6 września 2011

Ren



Bo najwygodniej to mi się spało w rogach człapiącego Łosia. Dziwne jednak było to, że rogi owe były dosyć miękkie i pokryte delikatnym meszkowym włosiem, jak młode wyrastające dopiero poroże, a to było wielgachne. Arcyłosiowe. Mogłem się w nim wygodnie ułożyć. Czyli albo Łoś zgiganciał albo ja skrasnoludziałem. W każdym razie jakiej bym pozycji horyzontalnej nie przyjął, to zawsze mi było cudnie. Do tego to kołysanie idącego przez leśne knieje Łosia. Taki miałem sen. Sen o najbardziej niemożebnym ze snów. Wydawało mi się więc, że nic już lepszego być nie może. A na pewno nie po tej pierwszej stronie poduszki. Tymczasem znalazłem taki stan, a przynajmniej porównywalny. Właśnie tu. W Bazylce.


Uchachane i zapadające niesienie przez również kopytnego, ale nie Łosia, a Rena. Ino Ren to w postaci płynnej. Skroplony Ren. Inny więc od tych, które widziałem w Norge. A może to skroplenie zmeczenia biegnacych norweskich renów? Boć i szwajcarski to Ren. Bodaj tylko tu w Basel na tyle ufny i łaskawy, by nieść człowieków.
A ludzie z dziką przyjemnością, niewypowiedzianą, ba! niemożliwą do wykrzyczenia euforią dają się ponieść. W samym środku miasta, miasto zrzuca z siebie miejskość. Miejskość pakuje się w wieloryba. Pomarańczowego, zielonego, niebieskiego albo czerwonego. Ale najczęściej pomarańczowego. Nieprzemakalny wieloryb połyka spodnie w kant, spodnie z ćwiekami, spódnicę i sukienkę, bluzki, podkoszulki, komórki, czapki, okulary, buty na obcasie, mokasyny i glany, sandały i chodaki, skarpetki i pończochy. I ostaje sobie człek w samych majciochach, czasem w stroju kąpielowym ino, ale negliż to zawsze w mniejszym lub większym stopniu. Czasem zupełny. I tako powraca człek w prenatalność. Staje się człek pra-człekiem, embrionem, zygotą. Wchodzi w wodę i sunie. Nawet specjalnie nie musi ruszać kończynami. Ot, sobie leży. Medytacyjnie albo z dziką radością najchętniej wykrzykiwaną pod mijanymi mostami. To taki spełniony komunizm. Zrównanie dobrowolne i uśmiechnięte. I to tu. W tej poukładanej, lekko emocjonalnie wycofanej Szwajcarii - takie cudne wariactwo! Taki pierwotny chaos ciał i myśli w centrum precyzyjnego mechanizmu miejskiego Helvetii.
W tym reńskim uniesieniu (dosłownie i w przenośni) – jest cała Basel. Przyrodniczo, społecznie, terapeutycznie, historycznie … Tak, tak – historycznie też. Bo czyż zapatrzywszy się w niebo podczas płynięcia tak trudno sobie wyobrazić, że płyniemy nie w 2011 roku, ale w 1908 albo 1754, ba! 885? Można dodać do dat też dowolnie literki „n.e.” lub „p.n.e”. Wszak ta rzeka tu płynęła i wtedy. Wiem, wiem, Tomek – mój Przyjaciel – pokazywał mi kiedyś mapę, którą stworzył, jak zmieniało się koryto Odry od czasów dawnych do dzisiaj na terenie dzisiejszego Wrocławia. Tak naturalnie, jak i ludzką ręką albo łopatą. Ale jednak, te odchylenia jakie by nie były zawsze meandrowały raczej bliżej niż dalej, a i nakładały się w kilku miejscach z dzisiejszym nurtem. Tako z wodą chlupoczącą w uszach, zagłuszającą np. przejeżdżający mostem tramwaj, i z lekko otwartym ślepiem, zmrużonym w takim stopniu, by uzyskać obraz onirycznych zamgleń ukrywających szczegóły ludzkich strojów i innych szczegółów mogących sugerować epokę – przenosimy się w czasie. Wpływamy w średniowieczną Basel. Przepływamy pod katedrą stojącą przy Münsterplatz i pod najstarszym mostem, który spowodował rozwój miasta, bowiem była to jedyna droga łącząca Italię z północnymi krainami. Kolejny most był zbyt daleko, więc płacono wiele, by się przedostać właśnie nim. Oczywiście zaraz się konkurencja obudziła i w niewielkiej odległości od mostu powstały przeprawy na długich łodziach przeciąganych na linie. Niegdyś za ciąg odpowiadała siła mięśni, dziś siła silnika. Miasto utrzymuje więc do teraz trzy drewniane łodzie, wyglądające na do połowy zadaszone gondole. Most z drewnianego przebudowano w kamienny. Ale w zmrużeniu ślepi to nie jest tak oczywiste, zresztą nurt przeważnie jest wartki, więc mosty mija się dość szybko. Swobodne położenie się na wodzie, bez dodatkowych ruchów, powoduje, że jesteśmy niesieni z prędkością dość żwawo biegnącego po lądzie człowieka. A można też zupełnie porzucić cywilizację z mostami, tramwajami, nawet z ludźmi. Zapatrzeć się w niebo z przelatującymi ptakami i wyobrazić, że właśnie wpływamy w puszczę, która tu wyrastała zanim ludzie zaczęli ją karczować. Gdzieś może tylko jakaś przycupnięta przy brzegu niewielka osada germańska lub celtycka przytłoczona przyrodą jak w filmach Herzoga. A my jak Aguirre przepływamy mimo. Ale nie jako „gniew boży” a jako „instynktowna euforia”. Szkoda tylko, że odgłosów puszczy nie da się posłyszeć. No, ale woda chlupotała wtedy pewnie tak samo czy to w pejzażach romantycznych malarzy XIX wieku, czy obrazach z kupcami z XVI wieku, które wiszą niedaleko od Renu w Kunstmuseum.
No ale po co iść do tych muzeów historycznych i artystycznych skoro niesieni możemy być za darmo przez płynny czas. Reńską maszynę podróży w przeszłość. Po co do muzeum przyrody? Żeby zobaczyć wypchane zwierzęta i ususzone rośliny? Może dla systematyków botanicznych jest to interesujące, ale dla amatorów po stokroć ciekawsze jest wypatrywanie przyrody z perspektywy rzecznej. Czasem to wręcz wydaje się, że się nie płynie, a leci razem z przemieszczającymi się niebem ptakami. Takie trzymanie się bliżej ptaków, według zalecenia pewnego muszyńskiego poety, bo – jak pisał – ludziom nie zawsze można wierzyć. Ale z ludźmi zanurzonymi w Ren dobrze się płynie. Nie są nachalni. Oczywiście są tacy bardziej medytujący i tacy obściskiwujący się i tacy euforyczni… I nie rozpoznasz, który właśnie wyszedł z kancelarii, który wrócił ze szpitalnego dyżuru, a który sprzątał pociąg. Wszyscy się do siebie uśmiechają. Niektórzy zagadują, a jestem pewien, że pewnie i zakochują w sobie. To dopiero – zakochać się w Renie. To znaczy w kimś, ale akurat płynąc Renem. Bo zakochać się w Renie zupełnie nie trudno. Od pierwszego zanurzenia – czysta miłość.
A teraz wyobraźcie sobie, że płynie się w nocy… To dopiero niemożebność! W pewien gorący czas zdarzało mi się płynąć pod gwiazdami. Wszystkie dzienne wrażenia potęgują się. Miasto już niemal uśpione. Cisza, więc i wyobraźnia gra w wyrazistszych tonacjach. Do tego tuż nad powierzchnią wody przelatują nietoperze. Jeśli się nie ruszać i zanurzyć głowę, tak by tylko oczy i nos wystawały, to można podziwiać podwozie latających myszy z odległości kilkudziesięciu centymetrów. Czasem można nawet kilkunastu.
Z perspektywy Renicznej, widać, czuć i słychać tę wypartą oczywistość, że cała kultura i cywilizacja ludzka, to tylko dziecię Natury. Dziecię wprawdzie wyrodne, czasem autystyczne w swoim braku empatii do Matki, a nierzadko patalogiczne w racjonalnie tłumaczonym i zbiorowo akceptowanym w matkobójstwie stosowanym, ale jednak wciąż dziecię. Wszystkie wytwory ludzkie, również te wiszące w muzeum sztuki, to przecież nic innego jak stroszenie kolorowych piórek, budowanie wymyślnych gniazd czy akrobacje godowych tańców. Wcale nie powinno być to odebrane jako deprecjonowanie kultury, ale jako odnalezienie miejsca, z którego wyszła, i w którym mimo licznych teorii oddzielających człowieka od innych zwierząt, wciąż tkwi. Gdyby było możliwe takie zaprzeczenie miejskości w innych miastach, to by może ludziom się oczy otwarły.
Marzy mi się takie płynięcie Odrą we Wrocławiu. Gdzieś od mostu Grunwaldzkiego przez Ostrów Tumski z wymuszonym ostatnim przystankiem przed tamą. Woda ponoć wcale nie jest taka brudna jak ją niektórzy chcą widzieć i czuć. Nie odbiega czystością od innych europejskich dużych rzek. Choćby od czystości Renu. Wiadomo, zaraz się krzyk podniesie o bezpieczeństwo. W Basel nie ma ratowników przy brzegu. Wiszą co kilkadziesiąt metrów koła ratunkowe. Rzeką płynął statki znacznie większe niż te we Wrocławiu. Dla pływających z wielorybami przeznaczony jest prawy margines rzeki. Dwa z pięciu przęseł mostu. I jakoś się da. Nie wątpię, że zdarzają się utonięcia. Ale czy na strzeżonych plażach się nie zdarzają?
Trzeba by było sprawdzić tylko jak wygląda nurt, gdzie by było najbezpieczniej, no i co na to prawo, a potem złożyć odpowiedni projekt w urzędzie miasta. Uderzyć do samego Dudkiewicza. Wszak to pierwszorzędna wizytówka miasta. Do tego zupełnie bezinteresowna. Zarobić mogą ewentualnie wytwórcy toreb-wielorybów, które można by przechrzcić np. na Bazyliszki jako wskazanie na pomysłodawcę, czyli Bazyleę. Nie tylko pływających uśmiecha możliwość płynięcia Renem. Owi płynący uśmiechają przechodzących mostami, którzy potrafią stać kilkadziesiąt minut wgapieni w przepływających. Machają, szerzą się szczerze albo po prostu patrzą. Sam nie raz tak się zapatrywałem. I wcale nie było to owe „drugie patrzenie”, „zapadanie się w leje”, „zapominanie się oczami”, jak to miał w dość doliniastym zwyczaju czynić pewien pisarz, który odwiedził niegdyś Wrocław i opisał owe „patrzenia”. Gdyby akurat pod mostem przepływali ludzie z wielorybami, to by pewnikiem nie skończył jak skończył i żadnych widzeń „lejowatych” by nie było. Cudnie by było, gdyby Wrocławianie zyskali możliwość nurzań, wszak problem z otwartymi kąpieliskami wraca każdego lata. A tu w centrum miasta, za darmo, można by się przepłynąć Odrą. Zrzucając całą miejskość i w uchachaniu dając się nieść rzece. To by była POTĘGA – jak pisał i mówił ten od lejowatości!
Póki co, wiem, że za Renem będę tęsknił najbardziej z całej poznanej szwajcarskiej rzeczywistości.
P.S. Gdyby jacyś chętni byli do urzeczywistnieniania projektu „Odra”, to koniecznie piszcie. Jam kiepski organizator i zarządca ludzkimi zbiorowościami, ale może się jakoś tak kolektywnie uda. Spontanicznie!

A tu Bracholek i ja, niesieni Renem.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Wolf


Marzyło mi się, żeby spotkać wilka? Żeby dla wilka pracować? Jako leczący wilka, a potem pomagający wilkowi wrócić do siebie? No to mam – ogromny Wilk. Zwany tutaj Wolf. Czyli bocznica pociągowa, na której pracuję. Nikt nie był mi w stanie powiedzieć, dlaczego akurat Wilk. Tako i Wilka odwiedzam nocną porą. Wyjemy razem do Xsiężyca, który często tu swoją Łysiną przyświeca.

Do Wilka pędzę jak się zmierzcha. Wskakuję na swojego różowo-seledynowego rzęzia i gnam aż łańcuch furkocze. A prowadzą mnie nietoperze. Nie – tym razem to nie nazwa ulicy, tunelu, mostu, peronu czy gatunku herbaty… a rozchodzi się o naprawdziwsze latające myszy – die Fledermaus, jak mówią z niemiecka tukej. Śmiesznie? A skąd w języku polskim skojarzenie z perzem? Może to było tak, że Niemiec rzekł do Polaka: „Patrz! To latająca mysz!”, a Polak skrzywił się i rzekł: „Nie, to perz!”. I tak zostało. Brückner w słowniku etymologicznym tego nie potwierdza, ale czy on wiedział wszystko pochodzeniu słów? Dobra, dobra, ale wracamy do pędu dzikiego w stronę wilczej polany. Więc te nietoperze nade mną lecą. Bardzo nisko. Kiedy mijam pewien rowerowy tunel to nagle pojawia się ich dzika obfitość. Żerują na robaki, co tam przy krzaczorach żerują z kolei na coś mniejszego. Niemniej jest to taki optymistyczny akcent mojej drogi do pracy. Wielce radosny. Bo zazwyczaj wyjeżdżam o tej 21:24 jak na skazanie. A za tym tunelem nabieram werwy i gnam z nietoperzami nad głową. Czasem to i ze dwa mnie odprowadzają ładnych paręset metrów. Potem wiraż wielce ekwilibrystyczny i wracają do krzaczorów. A ja dotaczam się korzystając z wcześniejszego nietoperzowego rozpędu do Wolfa.

Bo i przyznać muszę, że wcale z tym przyzwyczajaniem do nocnych zmian nie jest tako jak dumałem. Sądziłem, że człek się przyzwyczaja. Jak do wszystkiego. Czasem tylko nie może się przyzwyczaić do myśli, że przyzwyczaić to się może wszystkiego, jak snuł Jean Nicolas Arthur Rimbaud. No więc może się i przyzwyczaja, ale potrzebuje na to więcej czasu. Ze mną jest tak, że pierwsze dwa tygodnie były bardziejsze niż następne. Po przyjechaniu z roboty cięgiem spałem tylko raz 6 h, jak mi pewien Kenijczyk Michael Agawo doradził, bym piwo rankiem wypił, to będę spał jak dziecko.. raczej jak pijak. Przymusiłem się, bo piwo z rana to mi się w ogóle nie harmonizuje. No, ale trzeba pamiętać, że to jakby po pracy... W każdym razie… wypiłem. Pomogło… raz. A teraz znów pośpię z rana 3 godzinki, a potem wieczorem się przymuszam, żeby chociaż ze dwie dospać, bo inaczej dramat. Nawet jak piwo wypiję. Ale jak nie pomogło dwa kolejne razy to porzuciłem przymuszanie się do chmielu świtkiem rankiem. Ale, ale… człek jak się nie przyzwyczai, to sobie jakoś inaczej radzić musi. Poprzednio pisałem, że dosypiałem podczas przerw na ławeczce w kantynie. Ino jak się okazało ówczesna moja Kurrrra! (z tureckiego – ekipa/grupa/drużyna – piszę dla tych, którzy „Kurrrry!” nie czytali)była wyjątkowa. Bowiem tylko jedna z osób owej załogi nie paliła, więc chcąc się zaciągnąć wychodziła z kantyny. Inne grupy to już palacze w miażdżącej przewadze, więc palą w środku bez żenady. Tako wykurzono mnie dosłownie i w przenośni.

Znalazłem wówczas w magazynku palety. I się na tych paletach bardzo wygodnie uwalałem i spałem ile mogłem. Wnet jednak zarzucono palety pod sam sufit niemal, kartonami z papierem toaletowym i innymi materiałami potrzebnymi do sprzątania i wypełniania pociągów. Wyniosłem się z magazynku. Długo jednak nie szukałem nowego barłogu, bo okazało się, że za rogiem zrzucono kilka warstw palet! Tako miałem wyro pod chmurką. Z widokiem na latarnie i przemykający księżyc. Cudnie… do czasu. Pogoda się zachmurzyła i zaczęła spluwać deszczem. I znów uszy po sobie położyłem, ogon zaś pod siebie i poczłapałem w stronę zadymy, która już sama nie mogła wytrzymać w tym pomieszczeniu, więc zaczęła się wszystkimi możliwymi szparami ulatniać. Nijak mi się nie chciało tam włazić, no ale moknąć też nie chciałem… I wtedy, mijając ów zawalony materiałami magazynek, kątem oka dojrzałem, że jako napisałem wyżej - kartonów wiele pod sam sufit niemal. N-I-E-M-A-L! Ja się nie wsunę? Ja sobie nie poprzesuwam? Ja? I teraz mam gawrę jak na Beorna prawdziwego przystało. Skitrany tak, że nikt mnie nie jest w stanie dojrzeć. Mam dwie drogi ewakuacyjne, przez które mogę szybko umknąć na jedną, bądź na drugą stronę. Lampka sobie świeci jarzeniowa nade mną, więc gdy z jakichś niewyjaśnionych przyczyn spać mi się nie chce, to i książkę poczytać mogę! A jak jednak oczy się kleją to sobie daszek z kartonu pustego montuję. Pod głowę mam mięciutkie szmatki. Takie nówki-nieśmigane, do czyszczenia luster. O delikatności mchu! Ha! Tako jak jest przerwa albo wcześniej nieco uda się skończyć robotę, a wyjść przed czasem nie można, to śpię lepiej niż we wyrku mojej dziupli! Póki co o mojej gawrze wie jeden Włoch, zwany Buldogiem. Robi wrażenie gbura i buca, ale bardzo sympatyczny gość. I on raz mnie nawoływał, a ja ze snu wyrwany nieopatrznie łeb wychyliłem, a on jak stał tak padł na podłogę i zanosił się takim śmiechem, że myślałem, że się chop udusi. Zeskoczyłem więc szybciorem nim nadciągnęli inni. Ale gdy nadciągnęli, Buldog, wstał, otrzepał się – zrobił poważnie gburowatą minę i powiedział: „No, co się gapicie, do roboty!”. I poszliśmy. Od tamtej pory wie gdzie mnie szukać i budzi mnie drąc się z kantyny. Wonczas zwlekam się z łoża toaletowego i człapię na perony.

Wie też pewien Turek. Zupełnie nietypowy spośród tych, których poznałem. Świetnie mówi po niemiecku, poprawia co rusz nawet Szwajcarów, co z włoskiej części Helvetii ściągnęli do Basel. Nie słucha muzyki tureckiej z komórki. W ogóle nie wyciąga swojej komórki, co tu jest ewenementem! Nasir ma koło pięćdziesięciu lat. Od trzydziestu mieszka w Basel. Co nie tłumaczy jego znajomości niemieckiego. Wielu tu z większym stażem emigracyjnym, a ich poziom języka jest tylko nieco lepszy niż mój po miesiącu pobytu… Nasir jak ma wolne to mknie do Włoch. Do muzeów. Teraz wybiera się do Londynu. Pogadalim nieco o zbiorach bazylejskich, ale niestety aż tak zaawansowany mój niemiecki nie jest, żeby rozpływać się o obrazach Hansa Holbeina czy Lautreca… Ale chyba mnie polubił. To taki porządny gość, co to wszystko robi na glanc i od innych tego wymaga. Nie trzeba robić na „pim-pa-da-pum”, czyli szybko, jak ponoć od Włochów się przyjęło określać, a przede wszystkim dokładnie. Buldog zlewa. U niego to chyba sprząta się dokładnie, bo na początku jest strach, a potem jak już się nawet odkryje, że Buldog do rany przyłóż, choć co rusz pierdzi bez krępacji, nawet podczas jedzeniowej przerwy, to i tak się pracuje dobrze. Może nie perfekcyjnie jak u Nasira, ale tyle ile trzeba, żeby nikt się w razie kontroli nie miał do czego przyczepić.

Ale jest jeden taki Turek, z którym miałem spięcie. Nie pamiętam jak ma na imię. Dajmy na to, że Burak (naprawdę jest takie imię tureckie, tylko akcentowane na drugą sylabę). Też mniej więcej w wieku Nasira, ale częściej mówi po turecku niż po niemiecku. Na dzień dobry wyśmiał mojego poobijanego Sony Ericssona, pokazując, że na jego iPhonie to może sobie pornole oglądać, co mi też zaraz zaprezentował wciskając telefon w moją rogówkę. A na ekranie była Pani tak rozkraczona, że niemal jej było widać nerki. Zrobiłem jedną ze swoich wymownych min, która wprawdzie eufemistycznie, ale jasno wyraża, co ja myślę o rozmówcy. Wówczas wyrażała w wersji eufemistycznej „odejdź genitalio”, ale bez problemu można zrozumieć, że tak naprawdę na myśli tej miny jest zwrot znacznie bardziej dosadny, a mianowicie: „spierdalaj chuju”. Tako nie przypadliśmy sobie do gustu. A jak ktoś tak mi podpadnie, to ja już nie bawię się w „a odpuszczę, wszak to tylko kilka dni” albo jakieś „mijanki”… Dopieprzam się do wszystkiego, co mi się nie podoba, choć to przecież szef kurrry. Więc jak mi palił pod nosem, gdy czekaliśmy na przyjazd pociągu. Powiedziałem mu, że nie powinien tutaj palić.

- Dlaczego? – zapytał z tą swoją miną, jakby miał się zaraz zesrać.

- Bo śmierdzi – odpowiedziałem z miną, jakby właściwie już się zesrał.

- Ale ja mam taką potrzebę – paplał zza przymrużonych ślepii.

Więc ja wycedziłem przez zęby:

- Jak ja mam potrzebę się zesrać, to nie sram komuś pod nosem, ale może dla ciebie zrobię wyjątek.

Także nasze stosunki nie układały się najlepiej. W tej samej grupie pracował Michael z Kenii. Próbował łagodzić. Potem wziął mnie na bok i radził, bym odpuścił. Że to nic nie da, a co gorsze, kłótnia nie skończy się tutaj, a w biurze. Że na pewno buc poleci i będzie paplał. A wówczas mogę stracić robotę. Bo coś tam dopowie, zmyśli. Ponoć Michael na początku swojej pracy na peronach, jakieś 8 lat temu, niemal się z nim pobił. Ma jednak taką przewagę, że lepiej mówi po niemiecku, więc jak został wezwany do biura, to wytłumaczył wszystko znacznie płynniej i sensowniej. Nic nie powiedziałem, że i ja mam przewagę. Nie językową, ale „plecową”. Wszak robotę załatwił mi tu Przyjaciel mojego Taty, który tu szefem szefów, więc jakby co, to też będę mógł się wytłumaczyć. Ba! wytłumaczyłem. Bo i chaos wielki w pracy z tym Burakiem. Michael pracuje krócej, a lepiej wyrozumie zasady i rozpiski. Hmmm.. być może niedługo dojdzie do roszady w tej „kurze”. Taką szarą eminencją jestem troszkę… Oczywiście nikomu nie mówię, że znam tego a tego. Po prostu przyjechałem na wakacje do pracy. A potem wracam na studia.

Nie lubię generalizować, ale słyszałem, że dość często się zdarza, że Turcy chcą wypchnąć z roboty „obcego”, by wprowadzić „swojego”. Włosi tak nie robią. Na pewno nie tak często. Podobnie emigranci z Afryki – też chcą po prostu pracować. Do tego Turcy mają częściej rasistowskie zagrania. Michealowi dolali kiedyś do jego kartonu z sokiem płynu do czyszczenia kibli… Michael skończył w szpitalu. Nic nikomu nie udowodniono. Michael tylko zmienił grupę. Tako i tutaj na Wilku bywa, że człowiek człowiekowi… człowiekiem! Ale i tak Michael woli na wszelki wypadek nie trzymać jedzenia w kantynie. Na przerwy chodzi do kuchni sąsiadującej z szatnią, gdzie w szafkach pod kluczem trzymamy swoje rzeczy osobiste. Tako i ja chadzałem z Michaelem śniadać… kolacjować… Jakiś pomysł na nazwę posiłku spożywanego o 2 w nocy?

No, ale np. ów Nasri czy kilku innych Turków, to naprawdę sympatyczni ludzie. Także ci co w kółko słuchają tureckiej muzyki z komórek jak Saliun czy Johann z poprzedniej peronowej opowieści. Dlatego Buraka olewałem. On się czasem przypieprzał, ja mu odpowiadałem werbalnie, miną lub gestem i jakoś dociągnęlim bez rękoczynów do końca wspólnych sprzątań. Bo jako tłumaczyłem, tylko ja pracuję tutaj na nocne zmiany przez cały czas. Inni – na stałe zatrudnieni – wolą, co zrozumiałe, pracować w ciągu dnia. Niemniej, raz w miesiącu przez kilka dni, czasem tydzień, mają swoje „nocne dyżury”. Tako ja co rusz zmieniam „kurrrę”, a w każdej „kurze” inne zwyczaje, inne punkty ciężkości, inne punkty newralgiczne. Nawet te dotyczące prostej wydawałoby się czynności sprzątania toalet pociągowych. Jedni szefowie trup uważają, że najważniejszy jest kibel, a reszta, to jak jest czas. Inni zaś że koniecznie podłoga i lustro… No, są i tacy jak Nasri, którzy wszystko uważają za konieczne. Nasri jednak nie robi tego ze względu na zgłaszane reklamacje (nie sądzę, by mu się kiedyś takie przydarzyły), ale z powodu wrodzonej pedanterii.

Raz podpadłem Nasriemu. Ale głupio mi było. Musimy bowiem zostawiać dwie rolki papieru w każdej toalecie. A jak są jakieś resztki to wywalać… Ale mi szkoda, że tyle tu się papieru marnuje. Niby makulaturowy, ale jednak. Przecież do makulaturowego też trzeba energii skądś, więc kombinowałem tak, że dokładałem jeden, a zostawiałem np. dwa niepełne. Więc w sumie było i tak więcej niż dwie rolki. Ale Nasri się nieco zdenerwował. Znaczy nie podniósł głosu – ale właśnie to jest umiejętność upomnienia. Może nawet i Rudolf Steiner, by pochwalił taki sposób. Trudno go jednak wytłumaczyć. Jak Nasri powiedział, że podpadłem, to nie musiał krzyczeć, wyklinać. Pokręcił tylko głową i rzekł: „Oj, Młody podpadłeś. Jak to jest? Czemu tak zrobiłeś? Przecież prosiłem.” I mi tak głupio potwornie było. Próbowałem tych argumentów ekologicznych, a on, że tak, tak, rozumie, ale takie są tu zasady i trzeba się ich trzymać, bo jakby co to on będzie miał problemy. Jeszcze jakoś tak koślawo próbowałem, że właśnie dobrze by było z kimś pogadać, że to nie tylko nieekologiczne ale i nieekonomiczne. Że tyle by mogli zaoszczędzić… Nasri tylko kręcił głową. Wtedy ja spróbowałem inaczej: „Nasri, no przepraszam. Tak jakoś mam. Nie z lenistwa przecież, a naprawdę z tego mojego myślenia ekologicznego, no i zrozum, przecież jak szybko skończy się papier, to na czym ja będę spał podczas przerw..?”. Wtedy zaczął się śmiać, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Oh, Junge, Junge… ale następnym razem zostawiaj dwie, dobra?”. No i zostawiam dwie. Hmm… u Nasriego. U innych wciąż kombinuję. A Burakowi to bym chętnie jakiś sabotaż sprowokował.

I wcale po doświadczeniach z Burakiem nie przewartościowało mi się pozytywne myślenie o wielokulturowym społeczeństwie. Wciąż uważam, a może jeszcze bardziej się w tym utwierdziłem, że różność to konieczność dla rozwoju – myśli, nauki, sztuki, a także tolerancji, akceptacji, a wreszcie afirmacji „innego”. Trzeba się dotrzeć. Buraki trzeba dotrzeć. Zetrze się chropowatość, piasek chrzęszczący między zębami się zmyje. No, a w ostateczności można zrobić surówkę z Buraka… Żart oczywiście. Zaznaczam ze względu na niedawne norweskie wydarzenia. O właśnie, od innego Buraka już usłyszałem, że mam norweskie rysy i czy przypadkiem nie zacznę tu strzelać… Tak się rodzą stereotypy, a z nich niechęć, nienawiść i tragedie.

Czego nie udało mi się osiągnąć z papierem, udało się osiągnąć na poziomie ekologicznym gdzie indziej. Inną też drogą… W związku z tym, że pomiędzy kurrrami wieść się rozniosła, że jestem studentem, to teraz niektórzy dopytują, a co to ja studiuję. Mówię, że literaturę. Ale niektórzy nie rozumieją tego słowa. Musiałem im w tłumaczu googlowskim na iPhonie przekładać na turecki. I już już myślałem, że załapali, gdy nagle jeden z nich zapytał czemu tak długo studiuję. Więc znów chwyciłem iPhona i wklepałem „PhD”, „doktorat”… nie wiem, co im wyszło, ale nagle wszyscy zakrzyknęli, że aaaa… że już wiedzą. Będę doktorem! Zaczęli krzyczeć. Pytali od czego będę doktorem. Któryś z plemienia Buraków zapytał śliniąc się i przewracając sprośnymi oczkami czy aby nie ginekologiem… więc mu powiedziałem, że wręcz przeciwnie – urologiem! I tak zostało. Jestem doktorem in spe urologii… I nagle się poniosło po innych kurrrach. Już nawet mi się nie chce prostować. Ale dzięki temu ugrałem poważanie i zyskałem posłuch.

W ten też sposób udało się zaszczepić ekologiczną propagandę… Właściwie wegetariańską! A było to tak, że pewien również sympatyczny Turek – Mahmet prowadził ożywioną dyskusję z Namirem – Pakistańczykiem. W końcu Namir przyszedł do mnie, i zapytał po angielsku: „Słuchaj w związku z tym że jesteś już prawie doktorem, to pewnie będziesz wiedział – ja zrobiłem poważną minę, zmarszczyłem czoło i zachęciłem go do kontynuowania – Chodzi o to, że zastanawiamy się z Mahmetem czy jedzenie mięsa może powodować zmęczenie większe? Bo ja mówię Mahmetowi, że tak, że przecież jak się dużo mięsa je to się pić chce, a jak się człowiek opije, to się ciężej chodzi. Prawda?” No więc ja, zamyśliłem się chwilę, ale nie tak jakbym nie wiedział co powiedzieć, ale jakbym próbował przetłumaczyć z języka specjalistycznego na język prostszy. Tako rzekłem po kilku sekundach ciszy: „Widzisz, Namirze, częściowo masz rację, tak, tak masz rację – trzeba połechtać tego kogo chce się popropagandować – jednak to bardziej chodzi o to, że aby strawić mięso nasz organizm potrzebuje dużo energii. Znacznie więcej niż np. do trawienia warzyw. Jednak najlepiej przyswajalne są dla ludzkiego układu pokarmowego robaki!” Namir się skrzywił, co było pożądaną reakcją, a ja perorowałem dalej: „Wnosząc z Twojej miny, widzę, że nie masz ochoty na żuczka, zatem pozostają warzywa, owoce, zboża.” Potem jeszcze zapodałem niby już jako ciekawostkę, ale wspierającą teorię, o drużynie amerykańskich lekkoatletów, którzy stosują dietę wegańską (tu wytłumaczyłem co zacz) i odnoszą sukcesy na olimpiadach! Namir pognał w te pędy do Mahmeta ciesząc się, że miał częściowo rację i podzielił się informacjami od niemal doktora. Włączyli się inni do rozmowy. Pokiwali głowami i.. na drugi dzień zamiast mięsa w mięsie z sosem mięsnym przynieśli pomidorki, kiście winogron, serek turecki, chlebek ciemny przez żonę pieczony… a po dwóch dniach mi powiedzieli, że super się czują. Że to jednak prawda i chociaż nie mają zamiaru rezygnować z mięsa, to jednak postarają się ograniczyć. Dotąd nikt mnie nie pytał czy ja jem mięso czy nie. I dobrze. Niech tak zostanie. Mam w tym także taką korzyść, że znoszą różne warzywa ze swoich ogródków. Pyszne pomidorki, którymi zajadam się na przerwach, a przy których moje bidne aldikowe tomaty pachną i smakują, jakby leżały kiedyś przez chwilę w skrzynce po tych ogródkowych… Czysty zysk więc!

Zysk mam też w postaci znalezisk. Kolekcja kapeluszy powiększyła się do czterech. Parasoli mam też cztery. Tzn. pięć. Ale ten piąty, to taki robotniczy. Trzymam go w szafce peronowej w razie deszczu. Pozostałe cztery to raczej takie eleganckie. Jeden w kratkę, jeden taki suvenirowy – z wymalowanymi helvedzkimi pejzażykami i ze zdaniem „Szwajcaria jest piękna” napisanym w 6 językach. Dwa pozostałe to takie sprytne małe czarne. Trafił się też zielony plastikowy termos. Sweterek czarny od Ralpha Laurena, co jak mi powiedzieli modni chłopcy pracujący ze mną, że to bardzo dobry i drogi projektant. Czy to nie o nim było w „Przyjaciołach”? Cóż jeszcze… dzisiaj znalazłem iPhona, ale zaraz oddzwoniłem na numer, od którego było 5 nieodebranych połączeń i ucieszyłem jednego Pana Francuza, że jest, że znalazł się, że nikt nie dzwonił na koniec świata i jutro będzie mógł sobie odebrać z dworca. Wprawdzie jak oddałem tego iPhona to jeden z współpracowników rzucił, że on by nie oddał, że to 600 franków, najnowszy model… ale odwróciłem się i poszedłem zanim skończył wywód. Wszak nie chciałbym, żeby ktoś znalazłszy mój telefon opchnął go. Wolałbym, żeby mi oddał. A skoro tak, to i ja nie mogę inaczej postępować, bo byłoby to bez sensu. Nie ma tutaj biura rzeczy znalezionych. Zatem zasada jest taka, że jeśli nikt się nie zgłasza, to bierze znalazca. Wyjątkiem są właśnie telefony, dokumenty, portfele – wonczas staramy się skontaktować z właścicielem. Podobnie zrobiłem z plikiem map geodezyjnych. A także z pendrivem jakiegoś Włocha, o czym wniosłem z plików, które na nim były zapisane. Znalazłem jeden adres emailowy, więc napisałem, że taki pendrive 1GB znalazłem i mogę odesłać, tylko proszę podać adres. Nikt nie odpowiedział, więc mam ja. A dzisiaj znalazłem 2 zupełnie nowe biustonosze! Biały i szary. Kupione wczoraj tj. 10. 08. 2011 o 17:11 w sklepie C&A. Rozmiar D. Jest paragon. Napisane też jest, że do trzech tygodni mogę zwrócić. Hmmm… może. A może ktoś chętny? Albo może będę jakieś konkursy robił z nagrodami w ramach bloga? Czasem trafiają się też monety różnych walut. Najczęściej oczywiście to kilka franków, ale raz było 20 euro w monetach wyrzucone do śmietnika... A wracając raz po pracy na wystawce przed jednym z domów znalazłem w śmietniku obraz z potłuczoną szybą. Właściwie to nie wiem czy to obraz. Jakaś praca graficzna. Nawet niespecjalnie mi się podoba, ale jakoś te białe ściany mi bardziej wadziły. Więc mam. Dużo na nim napisów i nie chce mi się przedzierać przez tłumaczenie, więc jeśli ktoś biegły i chętny, to jam ciekaw treści. Wisi wszak nad łóżkiem moim, więc może jakiś wpływ ma. Może jednak wyrzucić powinienem, a sen wówczas wróci błogi i nieprzerywany? Oto, obraz:

No właśnie powroty z Wilka. Znacznie bardziej radosne, choć bardziej wewnętrznie. Jednak jak sobie człek pobiega po peronach i pociągach, to pada potem jak ta szmata. Ale, ale… mimo wszystko nie pędzę z myślą o łóżku. Po drodze bowiem mam kilka rytualnych już spotkań. To już nie latające myszy. Kotów kilka przebiega. Kotów nielotów, więc nietoperze jakby co – bezpieczne. Najbardziej jednak zachwycony jestem ze spotkań z Łasicą. Widać nasze ścieżki (e)migracyjne się przecinają. Pani Łasica, niemal codziennie pojawia się na widoku. Teraz kiedy już wiem, że często ją mogę tam spotkać, zwalniam i nie pedałuję. Sunę w cichościach oponowych, a wtedy albo widzę jak Łasica przemyka przez osiedlową uliczkę, by niejasnych mi przyczyn zasiąść na masce Saaba (hmmm… ja też bym chciał mieć Saaba, ale aż takiej korby nie mam, bym obsiadał komuś samochód wymarzonej marki). Zapewne czasi się na coś. Czasem jak jadę, to już siedzi wpatrzona w przestrzeń nad niedalekimi peronami. Zdarza się, że dłubie coś pod lipą. A raz zatrzymałem się od niej nie więcej niż 2 metry, a ona w tym swoim filozoficznym zawieszeniu nie spostrzegła się… a gdy nagle wyczuła, że coś jest nie tak – zamarła wpatrzona we mnie. Wolniutko więc się oddaliłem. Nie uciekła. Została. Odprowadziła mnie wzrokiem i chyba kontynuowała medytację. Cieszyłem się w środku, że jednak nie zwiała. Pewnie bała się ruszyć, ale może choć trochę wyczuła, że nie grozi jej ode mnie nic złego. Wstyd mi bowiem za mój gatunek, że doprowadził do tego, że inne zwierzęta przed nami uciekają. Rwą jak tylko pojawimy się na horyzoncie. A przecież takie sarny, jelenie pozwalają o wiele bliżej podejść wilkowi – potencjalnemu zabójcy. Widać nie taki Wilk straszny. Ten mój też nie. Oswoiliśmy się z Wolfem. Gorzej z niektórymi ludźmi. Ale widać tak to już jest.

Wilki, nietoperze, szczury na peronach, o których było ostatnio (mają się dobrze i pozdrawiają czytających bloga), koty, kurrry, smoki… a jeszcze są wieloryby, ren, sowy… tak, tak są. Są tam, gdzie dzieją się najbardziej niesamowite spektakle w Bajzlu. To odkrycie znacznie radośniejsze i większe, nieporównywalne zupełnie do odkrycia Aldika, przeżycie estetyczne jeszcze trudniejsze do opisania niż to przed dziełami Holbeinów, Chagalla i Scholza razem wziętych, bardziej tajemnicze niż manufaktura z metalowymi cudeńkami, coś znacznie bardziej mistyczne niż zajęcia z duchowości w Goetheanum, choćby prowadzone przez samego objawionego Rudolfa Steinera, emocjonujące dogłębniej niż starcia z Burakiem, ba! chyba nawet bardziej niż spotkania z Łasicą i nietoperzami, choć i latające myszy tam, ale inaczej jakby, bliżej, mocniej. Fantasmagorycznie!