Wolny dzień. Słoneczko, chmurki. Może nad Ren, może na jakieś wzgórze albo takie sobie posiedzenie, poczytanie... Luźne plany. Jedna ino rzecz do załatwienia konkretniejsza. W zeszłym tygodniu bowiem, kiedy łaskawie przystałem na prośbę bazylejskiej dErekcji kolejowej, bym w związku z urlopami stałych pracowników poratował tutejszy dworzec główny i przepracował jeszcze jeden miesiąc na peronach, zostałem poinformowany, że powinienem w takim razie postrać się w odpowiednim (=kluczowe słowo!) urzędzie o pozwolenie, ponieważ zostając do końca września, przekroczę limit 90 dni, po których to jestem zobowiązany do zarejestrowania swojego robotniczego pobytu w Szwajcu. Jak psy Pawłowa na dźwięk dzwonka zaczynały toczyć ślinę z myślą o jedzeniu, tak ja na brzmienie słowa "urząd" zaczynam się pocić, przerzucając w głowie slajdy z odległymi numerkami, niekurczącymi się kolejkami, dupogodzinami w poczekalniach, kilometrami wychodzonych korytarzy i latami świetlnymi utraconego czasu, którego nie będę w stanie nigdy odszukać... Wiadomo, odruch bezwarunkowy wdrukowany przez polskie doświadczenia. Niemniej już po chwili powiew racjonalności, osusza pot, schładza rozpaloną głowę i ostudza krew: "Przecież jestem w Szwajcarii - świetnie zorganizowanym kraju, gdzie wszystko jest jasne, przystępne i nawet w urzędach uśmiechnięte."
Uspokojony tą świadomością ruszyłem rankiem w miasto. Nie gorąco, nie zimno. W sam raz na wędrówkę pozamiejską. Więc rach-ciach załatwię biurokratyczności i ruszam w lasy, łąki, sady, rzeki... Ot, dumałem, godzinka i po sprawie. Poszedłem najpierw odebrać odpowiednie dokumenty od pracodawcy, które dołożyłem do innych wcześniej skompletowanych papierzysk. Następnie zgodnie z instrukcją przełożonych skierowałem swe kroki do urzędu o długiej, jak to w języku niemieckim, nazwie, zakończonej słówkiem -amt. Tako też po jakichś 24 minutach w miło świecącym, a nie palącym słońcu, na pieszkę dotarłem do biura migracyjnego. A tam w okienku miła pani o iście migracyjnej, śniadocerej, sarniookiej, po prostu prześlicznej urodzie z uśmiechem poinformowała mnie, że nie jestem w odpowiednim miejscu, że takie sprawy to się załatwia w Einwohneramcie.
Niezbity z tropu i wciąż głęboko ufający w szwajcarski Ordnung wkroczyłem w wąskie uliczki Bazylki, nawet specjalnie się nie dziwiąc, że mój pracodawca mógł się pomylić. Każdemu wszak się zdarza. I już. Wtedy to zza rogu najpierw wyleciał potężny wietrzny podmuch, a zaraz za nim ulewa... Szybkom wyciągnął parasolkę (przezorny zawsze ubezpieczony), znalezioną podczas sprzątania wagonów i dziarsko azymutowałem pod wiatr i strugi do drugiego -amtu. Po drodze w witrynie czekoladowego sklepu oprócz czekolady, wywołującej u mnie zapewne bardziej obfity niż u psów Pawłowa ślinotok, zobaczyłem własne odbicie. Mimo zaplucia wciąż byłem bardziej podobny do siebie niż do karalucha. Otarłszy paszczę z czekoladowego pożądania, wkroczyłem do dość szkaradnego z zewnątrz, ale w środku całkiem przyjaznego budynku Urzędu Miasta.
Pobrałem numerek i czekam. Okazało się, że mają przerwę. A co mi tam? Posiedzę sobie te pół godzinki i poczytam. Wierny Kundel w plecaku, jak zawsze zwarty i gotowy, tylko czekał by ruszyć w kolejny literkowy spacer, z którego jakiś czas później wyrwał mnie sygnał zapraszający do okienka kolejnego petenta. Jeszcze nie mnie wprawdzie, ale wkrótce i po mnie zadźwięczało w głośnikach, a mój numerek wyświetlił się na tablicy. Tym razem za biurkiem czekała na mnie nieco mniej urodziwa pani, ale także sympatycznie uśmiechnięta. Po moim przedstawieniu sprawy, powiedziała, że jej miło, że przyszedłem, ale to jednak nie jest miejsce, w którym mogę wystarać się o przedłużenie pracowniczego pobytu. Podała mi adres, wytłumaczyła jak dojść, więc poszedłem.
Słonko znów świeciło, ale mimo to moje myśli przestały być już tak jasne, jak na początku. I wtedy znów lunęło. Znów tak samo nagle, tyle że tym razem nie było wietrznego ostrzeżenia. Może dlatego, że przekraczałem Ren średniowiecznym Mittlere Brücke. Oba żywioły pojawiły się jednocześnie. Szybkim ruchem wyciągnąłem parasolkę wetkniętą w kieszeń plecaka, od razu naciskając guzik otwierający. Zazgrzytało, wydęłło i pół parasola klapło. Chroniąc się bardzo fragmentarycznie przed wodą z nieba pod pół furgającym - pół napiętym parasolem, dotarłem do urzędu, który w nazwie dla odmiany miał Amt na początku: Amt für Wirtschaft und Arbeit BS.
Tamże na środku okrągłej sali, otoczonej kilkunastoma parami dwuskrzydłowych drzwi, stała budka. W budce nie było nikogo. Migał tylko jakiś abstrakcyjny wygaszacz ekranu. Cisza. Aż tu nagle, po kilkunastu minutach, niczym deszcz i wiatr, wychynęła nie wiem skąd, bo wydawało mi się, że byłem w stanie ogarnąć wcześniej wzrokiem całe pomieszczenie owej budki, najmniej urodziwa z dzisiejszych mych spotkań pani. Nie uśmiechała się. Zamiast tego zaskrzeczała, że co ja, że gdzie ja, że po co, dlaczego i jak... Pośpiesznie odłożyłem na skraj lady (tak by kapało na podłogę) parasol i zacząłem wygrzebywać dokumenty, jednocześnie próbując wytłumaczyć sprawę, a ona-Frau na jeszcze bardziej uszojebnym skrzeku zapiszczała, że przecież tej sprawy nie mogę załatwić sam, że to pracodawca powinien zgłosić mailowo, a w ogóle to gdzie ja jej ten parasol mokry na ladę kładę... Pani-Frau nie mówiła po polsku, nabkoł napisy także były w języku Gothego, ale nagle poczułem się jak w ojczyźnie. Nie było jednak odpowiedniej atmosfery na nostalgiczności.
Wyszedłem i skierowałem swoje kroki do pierwszego z odwiedzonych dzisiaj miejsc. Ku chlebodawcom. Nie padało. Trochę jakby kropiło, ale było mi wszystko jedno. Do czasu. Bo znów lunęło. Wypracowanym ruchem sięgnąłem po mój zdezelowany, ale jednak nieco jeszcze spełniający swą funkcję parasol [funkcję założoną, a nie do-słowną, boć nie przed słońcem (=sol) ma chronić, a deszczem]. Poczułem jednak ino sflaczałą kieszeń plecaka. Parasol leżący na ladzie musiał się niechybnie zdematerializować pod wpływem wokalizacji pani-Frau urzędniczki. Przekraczając ponownie Ren, zacząłem się już nerwowo oglądać i przez strugi deszczu zmrużonymi ślepiami wypatrywać jakichś śledzących mnie, podejrzanych person. Dotarłszy do biura ciapnąłem czołem w zamknięte już drzwi. Odbiwszy się zobaczyłem się w szybie i do fizjonomii karaluszej nie miałem już tak daleko.
Piąteczek, kurwa... Chujom się śpieszyło na łikendzik, pierrdolony Wochenende, a ja, kurrrwa, muszę jutro zapierrrrdalać. Ba! Przez następne 9 dni będę zapierrrrdalał po peronach! Najpierw, kurrrrwa, dwie dzienne szychty, a potem siedem nocek... Dzisiaj miałem wolne. Zajebiste, kurrrrwa, wolne. Niech ich, kurrrrwa, sczyści, niech ich, do chuja pana, własna dupa pochłonie, niech sczezną w ten łikendzik troglodyty jebane w burakach... gówno, kurwa, chuj...
Wracałem do domu wcale nie myśląc już o wędrówce po wzgórzach czy nurzaniu się w rzece, mimo że świeciło słonko, a złote łby słoneczników kiwały się sielankowo na lekkim wietrze. Rozważałem tylko czy aby po drodze nie ma jakichś kamieniołomów, zaułków albo inszych miejsc, gdzie ktoś mógłby mi przekręcić dwa razy nożem w serduchu. Póki co - dycham, schowany w zabarykadowanym pokoju o zaciągniętych storach.
Dzisiejszy wpis sponsoruje lierka "K". "K" jak Józef K.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz