Kiedy się zasiedla
nowe miejsce - choćby bardzo tymczasowo - reorganizuje się przestrzeń. Znaczy
się ją swoimi rzeczami, zapachami, niedbałym i przypadkowym na pozór
rozrzuceniem przedmiotów, które ma stwarzać wrażenie, że my już tu od dawna. To
wrażenie, jak mi się zdaje, ma działać przede wszystkim na nas samych.
Uspokoić. Pomóc oswoić zajmowane metry kwadratowe. Zamortyzować niekomfortowe
chyba zawsze w pewnym stopniu doświadczanie zmiany.
Po uporządkowaniu tej
przestrzeni, najczęściej na wzór i podobieństwo innych, wcześniej zasiedlanych
przez siebie miejsc, zaczyna się przysiadać. To tu, to tam - z książką lub/i
herbatą. Ale nie na długo. Chwila i zmiana. Coś nagle trzeba przemieścić,
przesunąć, dosunąć. W międzyczasie rzut okiem za okno - drzewo, lipa, właściwie
trzy pogmatwane gałęziami korony lip. Wychył przez parapet w lewo - cała alejka
lipowa, dalej dachy domów, na horyzoncie grzebień lasu i pagórki. Wychył w
prawo - strome zbocze, otulające dolinę Ergolz. Niżej pnące się w górę
wąskie uliczki między domkami szwajcarskiego Füllinsdorf. Potem łąki,
przechodzące w stożek lasu. Jasne szaro-srebrne pnie buków i jasna zieleń ich
liści, lekko kontrastują z ciemniejszymi pniami i igłami sosen.
Nie namyślając się
długo, wrzucam w dużą kieszeń krótkich bojówek dwie marchewki i paczkę
sezamków, a przez ramię przewieszam aparat. Idę zobaczyć, co jest za wzgórzem. Entuzjazm
i brak uważności, sprawił, że zderzenie ze sterylną szwajcarską rzeczywistością
okazało się bolesne. Czystość szyb przy wyjściu z budynku zmyliła mnie i jak w
kiepskich komediach wyrżnąłem twarzą w szklane drzwi, które uznałem za otwarte.
Z krawiącym lekko dziąsłem, ale wciąż z entuzjazmem, choć już nieco bardziej
uważnie ruszam przed siebie.
Najpierw mijam potok o skalistych brzegach, a dalej widzianymi wcześniej z
okna uliczkami wdrapuję się po stromych schodach między budynkami. Oblane
słońcem domy i przydomowe ogródki są tak wymuskane, że nie chce się o nich
pisać, co by nie popaść w przesłodzone epitety, znane z opisów sielankowych
pejzaży. Upał. Im wyżej tym węższe przejścia, kocie zaułki rozpoznawane
bardziej nosem niż okiem. W ogródkach naoliwione, śpiące ciała ludzi. Obok
nich, najbliżej jak się da, ale jednak w cieniu, rozleniwione psy. Nie
szczekają, nie podnoszą nawet głów, kiedy idę wzdłuż ogrodzenia. W zwolnionym
tempie i jakby od niechcenia strzygą uszami. Nie widzę tego, ale pewnie ich
nosy poruszają się równie "energicznie". Odprowadzają mnie maślanymi
ślepiami, lecz tylko do momentu, gdy zniknę z zasięgu ich peryferyjnego wzorku.
Psy w Szwajcarii zapewne bardziej wyczulone są na zapach komórek rakowych,
rozwijających się w ciałach ich ludzkich towarzyszy niż na znikome tutaj
zagrożenie ze strony klasycznych intruzów.
Kończą się schody, a zaczyna żwirowo-piaskowa ścieżka. Mijam ostatnie domy i
wchodzę na łąkę. Przecinam ją w najwęższym miejscu i jestem w lesie. Z licznych
ścieżek oznaczonych drewnianymi znakami z wyrytymi w nich napisami: Altenberg,
Eiselweg, Höhninweg, wybieram te idące pod górę. W końcu chcę zobaczyć, co jest
po drugiej stronie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu "germańskości" tego
terenu. Miejscowi, mówiący wprawdzie w języku Goethego, nie byliby z takiego
skojarzenia zadowoleni. Nie mam jednak niczego złego na myśli. Wręcz przeciwnie.
Odnajduję tu analogię do sudeckich, a przede wszystkim rudawskich szlaków, przy
których wciąż spotkać można poniemieckie oznaczenia. Tyle że ryte w kamieniu, a
nie w drewnie. Oczywiście piętno
koczowniczych Słowian zdążyło się odcisnąć na wyglądzie uporządkowanych ścieżek
spacerowych. Skradziono lub zniszczono niemieckie tropy kulturowe. Niszczy się
też ekosystem. Barbarzyńska gospodarka leśna tnie w pień bukowe lasy, jakby ci,
którzy nią zarządzają nie odrobili karpackiej lekcji, kiedy to wyrżnięte z
drzew liściastych, a obsadzone świerkami wzgórza, przy większych wichurach
stawały się cmentarzyskiem pni. Oczywiście winny szybko został wskazany.
Bynajmniej i jak zwykle nie był to człowiek, a kornik drukarz, z którym podjęto
bezwzględną walkę, podczas gdy jego aktywność eliminowała tylko słabszy,
nieodpowiedni na te warunki drzewostan.
Tu nie widzę przecinek. Na drzewach zaś wiszą budki lęgowe zrobione przez
uczniów pobliskiej szkoły. W Szwajcarii zajęcia ze stolarki są obowiązkowe. Dla
wszystkich, bez względu na płeć. Podobnie zresztą jak lekcje gotowania.
Kilkadziesiąt lat temu funkcjonował jeszcze podział na zajęcia męskie i żeńskie,
ale dzisiaj nikt o tym nie pamięta. Nikt nie dziwi się dziewczynce obsługującej
frezarkę albo chłopcu z blenderem. Nikt nie tłumaczy tego teorią genderu ani
nie wieszczy, że oto rozpada się dawny model społeczny, bo zwyczajnie takie
zajęcia uznawane są tu za przydatne. Traktowane są też bardzo poważnie, a nie
po macoszemu, jak niegdysiejsze zet-pe-te w Nadwiślańskim Imperium...
Każda budka jest podpisana imieniem i nazwiskiem autora. Na niektórych jest
całe zdanie: "Zrobione przez...". Rzadziej można spotkać finezyjny
szyldzik "Hotel [i tu nazwisko wykonawcy-właściciela]". Ale nic się
nie wyróżnia krzykliwie. Wszystko stonowane i wpasowane w krajobraz. Nawet przy
ruinie zamku tablica informacyjna jest z boku. Nie zasłania widoku i nie
dominują na niej nazwy sponsorów. Pod murem warowni, której historia sięga XI
wieku krzak dzikiej róży. Idealny w swym kształcie i umiejscowieniu - zgodnie z
prawidłami legend o jakimś nieszczęśliwie zakochanym, błędnym rycerzu, który
sczezł pod murami, a na jego grobie zroszonym łzami, kapiącymi z koniecznie
niebieskich ślepi rozmemłanej księżniczki zamkniętej (zapewne z powodów
mezaliansowych) w wysokiej (spadające z wysokości łzy, musiały się rozbijać na doskonałe
do ogrodniczej pielęgnacji zraszające bryzgi) wieży... ufff... [świadome
posłużenie się Sienkiewiczowską frazą, inkrustowaną postmodernistycznymi wtrąceniami
(styl palipsestowy)].
No i jestem na wzgórzu. Za wzgórzem są kolejne wzgórza. Bardzo dobrze. Będzie,
gdzie wędrować, by sprawdzać, co jest dalej. Teraz jednak trzeba już schodzić w
dolinę Ergolz, bo w nocy zaczynam peronową szychtę. Znów wypieszczone uliczki
oraz uśmiechnięci ludzie, pozdrawiają mnie, choć jestem tu pierwszy dzień, szwajcarskim Grüezi (w bazylejskim dialekcie zaspisuje się to jako Griezi - oba pochodzą zapewne od niemieckiego "pozdrowiać",
czyli grüßen).
W końcu jednak jeden dom
przyciągnął moją uwagę na tyle, że sięgam po aparat. Jest to budynek w połowie
rozbiórki. Przez rozbitą ścianę widać pokój z kaloryferem, ściany obnażają
przeszłe warstwy farb, tapet, a także tynk, ze stropu wystają druciane
wzmocnienia. W tym roku już dwa razy medytowałem z obiektywem w dłoni nad
pornografią architektury. Raz w Szkocji przy rozbiórce wieżowca, a potem w dawnej bazie wojsk radzieckich w Pstrążu. Tym razem jednak kontrast z
wycyzelowanym osiedlem szwajcarskich domków daje nieporównywalną intensywność.
Rozpad, rozkład fascynują umysł barbarzyńcy. Widać, wbrew moim usilnym
odżegnywaniom i dekonstrukcjom tożsamościowym, mocno tkwię w mentalności
nadwiślańskich nomadów, azjatyckich najeźdzców.
Ta sama mentalność pchnęła mnie, by zobaczyć, co jest za wzgórzem. A mentalność
ta osadza się na ciekawości. Przede wszystkim bowiem ciekawość pcha ludzi do
eksploracji. Żadna tam chęć podboju, żaden głód czy lebensraum nie leży u podstaw penetrowania nieznanych terenów, a
właśnie ciekawość. Dopiero po drodze pojawiają się pomysły na uzyskanie jakichś
korzyści. Może to próba dorosłego zracjonalizowania, irracjonalnej, dziecięcej
ciekawości. Ta próba okazuje się jednak również absurdem o uporządkowaniu,
posiadaniu i przywłaszczeniu. Tymczasem obchodząc wzgórze leżące w granicach
administracyjnych Szwajcarii, w zależności, po której stronie zbocza kroczę,
otrzymuję sms-y witające mnie we Francji, Niemczech, a potem Szwajcarii. Taka
współczesna wojna operatorów. Fantazmat granic, w które wpisujemy przyrodę -
koniecznie ją unarodawiając. Nie czujemy, że mieszamy porządki i światy,
mówimy: polskie/ niemieckie/ szwajcarskie góry, lasy, bociany (nie no, bociany
są tylko polskie...).
Sam w końcu, zajadając
się czereśniami z dzikiego (mam nadzieję niczyjego już) sadu i patrząc ze
wzgórza na Füllinsdorf, dostrzegłem trzy spożywcze dyskonty i zacząłem
rozmyślać, jak się ma freegactwo w Szwajcarii. Zważywszy na tutejsze ceny
byłoby to bardzo rozsądne, chyba, że ryzyko mandatu za wtargnięcie na świętą
własność prywatną mogłoby skończyć się moją niewypłacalnością.
Dobrze mieć w pobliżu
swojego domu takie zalesione wzgórze, żeby od czasu do czasu wdrapać się na nie i
popatrzeć z góry nie tylko na to co jest dalej, ale spojrzeć z inszej
perspektywy na ludzkie zamieszanie w dole, z którego się przyszło. Potem ze
świadomością góry i pejzażu nikiforowych domków-pudełeczek, łatwiej się
zdystansować do egzystencji w dolinach.
Tak przebiega proces mojego zasiedlania. Chętnie podążam za myślą Martina
Heideggera, który
dowodził, że współczesne niemieckie słowo "budować" (bauen) znaczyło kiedyś "mieszkać"
(W języku polskim słowo „zadomowić” również ma etymologiczne powiązania z
czasownikiem „budować”, ponieważ znaczenie „domu” wiąże się z członem „dem”,
który pochodzi z sanskrytu i oznacza „budowanie”, „tworzenie”, jak choćby w
słowie „demiurg”).
Niemniej "mieszkać", jak dowodzi niemiecki filozof, to także "otaczać
opieką", a jeszcze wcześniej znacyzło po prostu być, czego szczątkową
formę znaleźć można w niemieckiej odmianie tego czasownika, w pierwszej i drugiej
osobie liczby pojedynczej (bin, bist). Również dzisiejsze niemieckie
"mieszkać" (wohnen) Heidegger
wyprowadził ze starosaksońskiego słowa wuon
i gockiego wunian oznaczających
„pozostawanie”, ale wunian to także
„być spokojnym/ wprowadzonym w spokój”.
A więc i ja wprowadzam
się w (s)pokój, otaczając opieką nowe miejsce, poznając je, znajdując analogię
do miejsc znajomych, dobrze się kojarzących.
Appendix:
Kilka dni później szwędałem się po wzgórzach zamykających od południa dolinę Ergolz. Trzeba najpierw było minąć stację i przejść uliczkami uroczego Frenkendorf, w którym, gdyby nie przejeżdżające z rzadka auta, można by było pomyśleć, że czas zatrzymał się tu na początku XX wieku. Stara szkoła w cieniu potężnych kasztanowców, maleńki ryneczek z pobielonym kościołem i bajkowe domki w stonowanych kolorach z drewnianymi okiennicami. Strome i wąskie przejścia ustępują jednak nagle miejsca przestrzeni pofalowanych sadów.
Tu każdy może sobie wynająć niekoniecznie kwartał z owocowymi drzewami, ale jedno drzewo. Oparte o pnie złożone drabiny czekają aż najemca je rozstawi i da ulgę zgiętym do ziemi gałęziom, obciążonym kiściami bordowo-czarnych czereśni. Niemożebny zapach pobliskiego lasu, ziemi oddychającej deszczem, który spadł w nocy i owoców. Przede wszystkim owoców. Powietrze wydaje się aż lepkie od czereśniowej słodkości, kiedy kroczy się w kierunku okazałej skalnej ściany, skąd roztacza się widok na dolinę. A po drugiej stronie krajobraz już tak nie zachwyca. W dole miasto. Basel z wijącym się Renem.
Odwracam się więc na pięcie i zbiegam błotnistą ścieżką w dolinę, przez pastwiska. Nogi niosą same, w skroniach "jak w klatce ptak, spłoszony puls" aż przyśpieszony oddech zatrzymuje się zdławiony widokiem domu Mumików. Nie ma nikogo. Taczka oparta o ścianę, zatrzaśnięte okiennice, głaskane przez gałęzie tulącej się do ścian lipy, lekko podwinięty dach, długi komin wypoczywający po zimie i odwrotnie niż zimą nagrzany od zewnątrz słońcem. Obok domku poletko, a poniżej niewielki sad i potężna przestrzeń naobkoł. Gdyby tak można było zostać tu, zasnąć, napełniwszy wcześniej igliwiem brzuch... Ech...