wtorek, 2 września 2014

Engel



Bericht aus dem Paradies 
[kleine Paraphrase]

Im paradies dauert die arbeitswoche dreißig stunden
die löhne sind höher die preise fallen ständig
die physische arbeit quält nicht (infolge kleinerer zugkraft)
die wagenreinigung macht so viel aus wie das facebookschreiben
die staatsform ist haltbar und die regierung vernünftig
wahrhaftig im paradies ist es besser als irgendwo sonst

am anfang sollte es anders sein –
strahlende kreise chöre und stufen der abstraktion
aber den körper genau von der seele zu trennen
mißlang

[...]

vorerst am samstag zwölf uhr nacht
heult die züge süß
und orange proletarier kommen auf den gleisen
sie tragen auf dem rücken ihre flügel linkisch wie staubsauger

[Zbigniew Herbert, aus dem Polnischen von Karl Dedecius]

//

Sprawozdanie z raju 
[mała parafraza]

W raju tydzień pracy trwa trzydzieści godzin 
pensje są wyższe ceny stale zniżkują 
praca fizyczna nie męczy (wskutek mniejszego przyciągania) 
sprzątanie pociągów to tyle co pisanie na fejsbuku 
ustrój społeczny jest trwały a rządy rozumne 
naprawdę w raju jest lepiej niz jakimkolwiek kraju 

na początku miało być inaczej  
świetliste kręgi chóry i stopnie abstrakcji 
ale nie udało się oddzielić dokładnie 
Ciała od duszy

[...]

na razie w sobotę o dwunastej w nocy 
pociągi ryczą słodko 
na perony wychodzą pomarańczowi proletariusze 
na plecach niosą niezgrabne swe skrzydła jak odkurzacze 

[Zbigniew Herbert]

środa, 27 sierpnia 2014

Kundel



Z wiernym Kundlem [niewtajemniczonym wyjaśnię, że "kundlem" zwie się potocznie czytnik do książek elektronicznych firmy Kindle] na peronie. Ale ostatnio mój Kundel przstaje być mile widziany na bazylejskim dworcu. Koledzy z pracy po tym, jak zaczytawszy się już kilka razy, przegapiłem pociąg, któremu miałem uzupełnić zasoby wodne lub oczyścić go z gazet, wnoszą o zakaz wprowadzania Kundli na teren dworca, jeśli jest się tegoż dworca pracownikiem. Porównują to do zakazu (swoją drogą łamanego niemal przez wszystkich) słuchania muzyki w czasie Arbeitu na torach. Tłumaczę im, że przecież czytanie, choć odcina czasem od rzeczywistości, to jednak w związku ze stacjonarnością tejże czynności, jest bezpieczne, wpadnięcie pod pociąg jest wręcz niemożliwe. No, chyba, że pociąg sam wpadłby na pasażerską część peronu, taranując ławkę, na której akurat przycupnąłem. Oni moje wywody puszczają mimo uszu i odnosząc się nie tyle do treści, co do meta-treści mojej wypowiedzi konstatują, że ja to pewnie przez to czytanie tak dziwnie myślę o wszystkim (trudno się nie zgodzić), a to dziwne myślenie nie tylko może być groźne dla mnie, ale i dla postronnych. Dlatego też postanowili zbierać dowody. Autorem dzisiejszego jest Valon, albański Macedończyk urodzony w Szwajcarii. 

Uwielbiam dekonstruować etos narodowy, podkreślając to tutejsze - nomen omen - skundlenie, ten tutejszy kulturowo-etniczny Mischung, który można by nazwać pograniczem, choć w tym wypadku słowo to nie jest trafne, ponieważ w Szwajcarii pogranicze nie jest peryferyjne, a konstytucyjne, powszechne, centralne... Pewnie, że powoduje także problemy, wywołuje czasem konflikty, boć się ludzie docierają do siebie nawzajem, nazywając się, choć najczęściej w sensie bardzo ciepłym - dziwakami, odmieńcami. W tym samym tonie i do mnie mówią, żartując z tymi dowodami i donosami. Na moje propozycje rekompensaty, że kolejny pociąg sam obsłużę w związku z przegapieniem poprzedniego i pozbawieniem grupy jednej pary rąk, reagują śmiechem i każą mi iść czytać. Bo tu "dziwactwo" czy po prostu "inność" zaczyna być normą. Cudność.

piątek, 15 sierpnia 2014

K


Wolny dzień. Słoneczko, chmurki. Może nad Ren, może na jakieś wzgórze albo takie sobie posiedzenie, poczytanie... Luźne plany. Jedna ino rzecz do załatwienia konkretniejsza. W zeszłym tygodniu bowiem, kiedy łaskawie przystałem na prośbę bazylejskiej dErekcji kolejowej, bym w związku z urlopami stałych pracowników poratował tutejszy dworzec główny i przepracował jeszcze jeden miesiąc na peronach, zostałem poinformowany, że powinienem w takim razie postrać się w odpowiednim (=kluczowe słowo!) urzędzie o pozwolenie, ponieważ zostając do końca września, przekroczę limit 90 dni, po których to jestem zobowiązany do zarejestrowania swojego robotniczego pobytu w Szwajcu. Jak psy Pawłowa na dźwięk dzwonka zaczynały toczyć ślinę z myślą o jedzeniu, tak ja na brzmienie słowa "urząd" zaczynam się pocić, przerzucając w głowie slajdy z odległymi numerkami, niekurczącymi się kolejkami, dupogodzinami w poczekalniach, kilometrami wychodzonych korytarzy i latami świetlnymi utraconego czasu, którego nie będę w stanie nigdy odszukać... Wiadomo, odruch bezwarunkowy wdrukowany przez polskie doświadczenia. Niemniej już po chwili powiew racjonalności, osusza pot, schładza rozpaloną głowę i ostudza krew: "Przecież jestem w Szwajcarii - świetnie zorganizowanym kraju, gdzie wszystko jest jasne, przystępne i nawet w urzędach uśmiechnięte."

Uspokojony tą świadomością ruszyłem rankiem w miasto. Nie gorąco, nie zimno. W sam raz na wędrówkę pozamiejską. Więc rach-ciach załatwię biurokratyczności i ruszam w lasy, łąki, sady, rzeki... Ot, dumałem, godzinka i po sprawie. Poszedłem najpierw odebrać odpowiednie dokumenty od pracodawcy, które dołożyłem do innych wcześniej skompletowanych papierzysk. Następnie zgodnie z instrukcją przełożonych skierowałem swe kroki do urzędu o długiej, jak to w języku niemieckim, nazwie, zakończonej słówkiem -amt. Tako też po jakichś 24 minutach w miło świecącym, a nie palącym słońcu, na pieszkę dotarłem do biura migracyjnego. A tam w okienku miła pani o iście migracyjnej, śniadocerej, sarniookiej, po prostu prześlicznej urodzie z uśmiechem poinformowała mnie, że nie jestem w odpowiednim miejscu, że takie sprawy to się załatwia w Einwohneramcie.

Niezbity z tropu i wciąż głęboko ufający w szwajcarski Ordnung wkroczyłem w wąskie uliczki Bazylki, nawet specjalnie się nie dziwiąc, że mój pracodawca mógł się pomylić. Każdemu wszak się zdarza. I już. Wtedy to zza rogu najpierw wyleciał potężny wietrzny podmuch, a zaraz za nim ulewa... Szybkom wyciągnął parasolkę (przezorny zawsze ubezpieczony), znalezioną podczas sprzątania wagonów  i dziarsko azymutowałem pod wiatr i strugi do drugiego -amtu. Po drodze w witrynie czekoladowego sklepu oprócz czekolady, wywołującej u mnie zapewne bardziej obfity niż u psów Pawłowa ślinotok, zobaczyłem własne odbicie. Mimo zaplucia wciąż byłem bardziej podobny do siebie niż do karalucha. Otarłszy paszczę z czekoladowego pożądania, wkroczyłem do dość szkaradnego z zewnątrz, ale w środku całkiem przyjaznego budynku Urzędu Miasta.

Pobrałem numerek i czekam. Okazało się, że mają przerwę. A co mi tam? Posiedzę sobie te pół godzinki i poczytam. Wierny Kundel w plecaku, jak zawsze zwarty i gotowy, tylko czekał by ruszyć w kolejny literkowy spacer, z którego jakiś czas później wyrwał mnie sygnał zapraszający do okienka kolejnego petenta. Jeszcze nie mnie wprawdzie, ale wkrótce i po mnie zadźwięczało w głośnikach, a mój numerek wyświetlił się na tablicy. Tym razem za biurkiem czekała na mnie nieco mniej urodziwa pani, ale także sympatycznie uśmiechnięta. Po moim przedstawieniu sprawy, powiedziała, że jej miło, że przyszedłem, ale to jednak nie jest miejsce, w którym mogę wystarać się o przedłużenie pracowniczego pobytu. Podała mi adres, wytłumaczyła jak dojść, więc poszedłem.

Słonko znów świeciło, ale mimo to moje myśli przestały być już tak jasne, jak na początku. I wtedy znów lunęło. Znów tak samo nagle, tyle że tym razem nie było wietrznego ostrzeżenia. Może dlatego, że przekraczałem Ren średniowiecznym Mittlere Brücke. Oba żywioły pojawiły się jednocześnie. Szybkim ruchem wyciągnąłem parasolkę wetkniętą w kieszeń plecaka, od razu naciskając guzik otwierający. Zazgrzytało, wydęłło i pół parasola klapło. Chroniąc się bardzo fragmentarycznie przed wodą z nieba pod pół furgającym - pół napiętym parasolem, dotarłem do urzędu, który w nazwie dla odmiany miał Amt na początku: Amt für Wirtschaft und Arbeit BS.

Tamże na środku okrągłej sali, otoczonej kilkunastoma parami dwuskrzydłowych drzwi, stała budka. W budce nie było nikogo. Migał tylko jakiś abstrakcyjny wygaszacz ekranu. Cisza. Aż tu nagle, po kilkunastu minutach, niczym deszcz i wiatr, wychynęła nie wiem skąd, bo wydawało mi się, że byłem w stanie ogarnąć wcześniej wzrokiem całe pomieszczenie owej budki, najmniej urodziwa z dzisiejszych mych spotkań pani. Nie uśmiechała się. Zamiast tego zaskrzeczała, że co ja, że gdzie ja, że po co, dlaczego i jak... Pośpiesznie odłożyłem na skraj lady (tak by kapało na podłogę) parasol i zacząłem wygrzebywać dokumenty, jednocześnie próbując wytłumaczyć sprawę, a ona-Frau na jeszcze bardziej uszojebnym skrzeku zapiszczała, że przecież tej sprawy nie mogę załatwić sam, że to pracodawca powinien zgłosić mailowo, a w ogóle to gdzie ja jej ten parasol mokry na ladę kładę... Pani-Frau nie mówiła po polsku, nabkoł napisy także były w języku Gothego, ale nagle poczułem się jak w ojczyźnie. Nie było jednak odpowiedniej atmosfery na nostalgiczności.

Wyszedłem i skierowałem swoje kroki do pierwszego z odwiedzonych dzisiaj miejsc. Ku chlebodawcom. Nie padało. Trochę jakby kropiło, ale było mi wszystko jedno. Do czasu. Bo znów lunęło. Wypracowanym ruchem sięgnąłem po mój zdezelowany, ale jednak nieco jeszcze spełniający swą funkcję parasol [funkcję założoną, a nie do-słowną, boć nie przed słońcem (=sol) ma chronić, a deszczem]. Poczułem jednak ino sflaczałą kieszeń plecaka. Parasol leżący na ladzie musiał się niechybnie zdematerializować pod wpływem wokalizacji pani-Frau urzędniczki. Przekraczając ponownie Ren, zacząłem się już nerwowo oglądać i przez strugi deszczu zmrużonymi ślepiami wypatrywać jakichś śledzących mnie, podejrzanych person. Dotarłszy do biura ciapnąłem czołem w zamknięte już drzwi. Odbiwszy się zobaczyłem się w szybie i do fizjonomii karaluszej nie miałem już tak daleko.

Piąteczek, kurwa... Chujom się śpieszyło na łikendzik, pierrdolony Wochenende, a ja, kurrrwa, muszę jutro zapierrrrdalać. Ba! Przez następne 9 dni będę zapierrrrdalał po peronach! Najpierw, kurrrrwa, dwie dzienne szychty, a potem siedem nocek... Dzisiaj miałem wolne. Zajebiste, kurrrrwa, wolne. Niech ich, kurrrrwa, sczyści, niech ich, do chuja pana, własna dupa pochłonie, niech sczezną w ten łikendzik troglodyty jebane w burakach... gówno, kurwa, chuj...

Wracałem do domu wcale nie myśląc już o wędrówce po wzgórzach czy nurzaniu się w rzece, mimo że świeciło słonko, a złote łby słoneczników kiwały się sielankowo na lekkim wietrze. Rozważałem tylko czy aby po drodze nie ma jakichś kamieniołomów, zaułków albo inszych miejsc, gdzie ktoś mógłby mi przekręcić dwa razy nożem w serduchu. Póki co - dycham, schowany w zabarykadowanym pokoju o zaciągniętych storach. 

Dzisiejszy wpis sponsoruje lierka "K". "K" jak Józef K.

piątek, 1 sierpnia 2014

Huk



Huk. Smród. Dym. Huk przede wszystkim. Od dwóch dni Szwajcaria sprzedaje fajerwerki, Szwajcarzy kupują i strzelają. Pieniędzy mają dużo, a jak się okazało za grosz... ekhem... za rapa (szwajcarski odpowiednik grosza) więcej pomyśunku niż ludzie w Polszy. Strzelają niemal bez przerwy. Okno mam zawarte, choć upał. Nie wiem już, co gorsze. Ot, i dzień narodowy Szwajcarii.

Wiedziony ciekawością, ale nieinstynktowną (instynkt krzyczał, by zostać i chyba został w domu) oraz poczuciem, że może jednak warto pouczestniczyć czasem w życiu społecznym, poszedłem na obchody. Brzegi i mosty reńskie oblepione tłumem ludzi, na Renie samym zaś statek, z którego przez godzinę w niebo waliło uszowstrętne i kolorowe badziestwo. Ja wciśnięty w tłum nie mogłem się ruszyć w żadną stronę. Stałem mrużąc oczy i marząc o mrużeniu uszu. Zastanawiałem się też, co takiego ludzie widzą w tych całych fajerwerkach. Pomiijam aspekt empatyczny do innych gatunków albo po prostu dla tych, którym te fajerwerki niemiłe. Wszak to huk, smród i dym. Jakie to wspólnotowe przeżywanie?

                    
A gdyby tak wszyscy siedli na tych mostach, ulicach, skwerach i pomilczeli choćby 8 minut. Nacichając miasto. Wciągając w płuca zapach lip, których nad Renem dzika obfitość. Wypatrując tańców nietoperzy wokół latarń albo ich ekwilibrystycznych ewolucji lotniczych tuż nad powierzchnią wody. Albo patrząc na siebie nawzajem, albo w gwiazdy czy gzymsy kamienic... Nie! Trzeba zagłuszyć myśli, zasłonić te fragmenty świata, które jeszcze nie są zhumanizowane - więc błysk i dym na gwiazdy, smród na zapachy pozamiejskie, a huk na te istoty, które się nieucywilizowały i na decybele reagują strachem, czasem śmiercią. 

Może te fajerwerki to substytut wojny, którą homo sapiens, jako nowotworowy gatunek ziemskiego ekosystemu, ma w genach, a którą wypiera pod presją tzw. kultury i cywilizacji. Oczywiście tylko do czasu, kiedy nie znajdzie się jakieś usprawiedliwienie dla prawdziwego postrzelania do siebie nawzajem albo "chociaż" jakichś inszych istot.

Szumny, dumny i durny humanizm.

niedziela, 20 lipca 2014

Zimy!


Straszliwa nocna upalność. Żar odbity od księżyca czy inna cholera. Polewanie się szlauchami do uzupełniania wody w pociągach schładza ciało, ale trzeba jeszcze ratować umysł, by nie wysublimował przez uszy. Znalazłem już kiedyś na to całkiem dobry sposób. Trzeba głośno zawodzić jakąś zimową pieśń. Mi pomaga inkurstowana bogato kolędami "Wigilia na Syberii" - Kaczmarowa ekfraza do obrazu Jacka Malczewskiego o tym samym tytule. Ballada Jarka Nohavicy "Potulni kejkliri" o wędrujących śnieżną polaną kuglarzach również daje radę... 

A w przerwach roboczych oglądałem zatrzymane w kadrach pejzaże z mojej styczniowej podróży za norweskie koło podbiegunowe, gdzie przy -42 stopniach bolały źrenice. 

Lecz w tym samym czasie, gdy ja hipnotyzowałem się bardzo północną i jeszcze bardziej mroźną bielą Finnmarku, Oender (Turek) pokazywał Alefowi (Libańczyk) i Benowi (Tunezyjczyk) zdjęcia z wycieczki na Kubę... Aaaaaaa...! Znów nie przynależę... ;) 

Zimy, zimy, ziiiiiiiiiimy... !!!



piątek, 18 lipca 2014

Mensch

1. Jakiś czas temu wiadomość, że jestem ateistą spowodowała wśród moich współpracowników peronowych (muzułmanów, katolików i prawosławnych) popłoch tylko trochę mniejszy niż nieco wcześniej zapodana informacja, że nie mam smartphona (moja Nokia ileś-tam-ileś zwana jest przez tychże samych współpracowników "alten Leute Handy", czyli komórką starych ludzi). Pomiędzy tymi dwoma konsternacjami można jeszcze wcisnąć moje wegactwo. Niemniej to właśnie moja bezbożność spowodowała podejrzliwe spojrzenia i stwierdzenie, że nie mogę być w takim razie "guete Mensch" ("dobrym człowiekiem" w szwajcarskim niemieckim).


2. Dzisiaj od tychże samych przekatolickich Włochów, uświęconych skrzętnie przestrzeganym teraz właśnie ramadanem Turków oraz od przyozdobionych wielkimi złotymi krzyżami na wyrzeźbionych i opalonych klatach Serbów, usłyszałem, że jestem także "dumme Mensch" ("głupim człowiekiem"). Znalazłem bowiem smartphona Samsunga jakiegoś-tam i nie chciałem go sobie wziąć (jak to jest tu w zwyczaju), lecz odniosłem do biura rzeczy znalezionych. Padła jeszcze okraszona obleśnym śmiechem uwaga, żebym dał go Michaelowi z Kenii, to on zawiezie dzieciom w Afryce... Wyszedłem, rzucając tylko przez ramię: "Vielleicht ich bin kein Mensch" ("Może ja nie jestem człowiekiem"). Pociąg wjeżdżający na peron pierwszy zagłuszył rechot dobiegający zza moich pleców.



środa, 4 czerwca 2014

Siedlisko

Kiedy się zasiedla nowe miejsce - choćby bardzo tymczasowo - reorganizuje się przestrzeń. Znaczy się ją swoimi rzeczami, zapachami, niedbałym i przypadkowym na pozór rozrzuceniem przedmiotów, które ma stwarzać wrażenie, że my już tu od dawna. To wrażenie, jak mi się zdaje, ma działać przede wszystkim na nas samych. Uspokoić. Pomóc oswoić zajmowane metry kwadratowe. Zamortyzować niekomfortowe chyba zawsze w pewnym stopniu doświadczanie zmiany.



Po uporządkowaniu tej przestrzeni, najczęściej na wzór i podobieństwo innych, wcześniej zasiedlanych przez siebie miejsc, zaczyna się przysiadać. To tu, to tam - z książką lub/i herbatą. Ale nie na długo. Chwila i zmiana. Coś nagle trzeba przemieścić, przesunąć, dosunąć. W międzyczasie rzut okiem za okno - drzewo, lipa, właściwie trzy pogmatwane gałęziami korony lip. Wychył przez parapet w lewo - cała alejka lipowa, dalej dachy domów, na horyzoncie grzebień lasu i pagórki. Wychył w prawo - strome zbocze, otulające dolinę Ergolz. Niżej pnące się w górę wąskie uliczki między domkami szwajcarskiego Füllinsdorf. Potem łąki, przechodzące w stożek lasu. Jasne szaro-srebrne pnie buków i jasna zieleń ich liści, lekko kontrastują z ciemniejszymi pniami i igłami sosen. 

Nie namyślając się długo, wrzucam w dużą kieszeń krótkich bojówek dwie marchewki i paczkę sezamków, a przez ramię przewieszam aparat. Idę zobaczyć, co jest za wzgórzem. Entuzjazm i brak uważności, sprawił, że zderzenie ze sterylną szwajcarską rzeczywistością okazało się bolesne. Czystość szyb przy wyjściu z budynku zmyliła mnie i jak w kiepskich komediach wyrżnąłem twarzą w szklane drzwi, które uznałem za otwarte. Z krawiącym lekko dziąsłem, ale wciąż z entuzjazmem, choć już nieco bardziej uważnie ruszam przed siebie. 



Najpierw mijam potok o skalistych brzegach, a dalej widzianymi wcześniej z okna uliczkami wdrapuję się po stromych schodach między budynkami. Oblane słońcem domy i przydomowe ogródki są tak wymuskane, że nie chce się o nich pisać, co by nie popaść w przesłodzone epitety, znane z opisów sielankowych pejzaży. Upał. Im wyżej tym węższe przejścia, kocie zaułki rozpoznawane bardziej nosem niż okiem. W ogródkach naoliwione, śpiące ciała ludzi. Obok nich, najbliżej jak się da, ale jednak w cieniu, rozleniwione psy. Nie szczekają, nie podnoszą nawet głów, kiedy idę wzdłuż ogrodzenia. W zwolnionym tempie i jakby od niechcenia strzygą uszami. Nie widzę tego, ale pewnie ich nosy poruszają się równie "energicznie". Odprowadzają mnie maślanymi ślepiami, lecz tylko do momentu, gdy zniknę z zasięgu ich peryferyjnego wzorku. Psy w Szwajcarii zapewne bardziej wyczulone są na zapach komórek rakowych, rozwijających się w ciałach ich ludzkich towarzyszy niż na znikome tutaj zagrożenie ze strony klasycznych intruzów.

Kończą się schody, a zaczyna żwirowo-piaskowa ścieżka. Mijam ostatnie domy i wchodzę na łąkę. Przecinam ją w najwęższym miejscu i jestem w lesie. Z licznych ścieżek oznaczonych drewnianymi znakami z wyrytymi w nich napisami: Altenberg, Eiselweg, Höhninweg, wybieram te idące pod górę. W końcu chcę zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu "germańskości" tego terenu. Miejscowi, mówiący wprawdzie w języku Goethego, nie byliby z takiego skojarzenia zadowoleni. Nie mam jednak niczego złego na myśli. Wręcz przeciwnie. Odnajduję tu analogię do sudeckich, a przede wszystkim rudawskich szlaków, przy których wciąż spotkać można poniemieckie oznaczenia. Tyle że ryte w kamieniu, a nie w drewnie.  Oczywiście piętno koczowniczych Słowian zdążyło się odcisnąć na wyglądzie uporządkowanych ścieżek spacerowych. Skradziono lub zniszczono niemieckie tropy kulturowe. Niszczy się też ekosystem. Barbarzyńska gospodarka leśna tnie w pień bukowe lasy, jakby ci, którzy nią zarządzają nie odrobili karpackiej lekcji, kiedy to wyrżnięte z drzew liściastych, a obsadzone świerkami wzgórza, przy większych wichurach stawały się cmentarzyskiem pni. Oczywiście winny szybko został wskazany. Bynajmniej i jak zwykle nie był to człowiek, a kornik drukarz, z którym podjęto bezwzględną walkę, podczas gdy jego aktywność eliminowała tylko słabszy, nieodpowiedni na te warunki drzewostan. 

Tu nie widzę przecinek. Na drzewach zaś wiszą budki lęgowe zrobione przez uczniów pobliskiej szkoły. W Szwajcarii zajęcia ze stolarki są obowiązkowe. Dla wszystkich, bez względu na płeć. Podobnie zresztą jak lekcje gotowania. Kilkadziesiąt lat temu funkcjonował jeszcze podział na zajęcia męskie i żeńskie, ale dzisiaj nikt o tym nie pamięta. Nikt nie dziwi się dziewczynce obsługującej frezarkę albo chłopcu z blenderem. Nikt nie tłumaczy tego teorią genderu ani nie wieszczy, że oto rozpada się dawny model społeczny, bo zwyczajnie takie zajęcia uznawane są tu za przydatne. Traktowane są też bardzo poważnie, a nie po macoszemu, jak niegdysiejsze zet-pe-te w Nadwiślańskim Imperium... 

Każda budka jest podpisana imieniem i nazwiskiem autora. Na niektórych jest całe zdanie: "Zrobione przez...". Rzadziej można spotkać finezyjny szyldzik "Hotel [i tu nazwisko wykonawcy-właściciela]". Ale nic się nie wyróżnia krzykliwie. Wszystko stonowane i wpasowane w krajobraz. Nawet przy ruinie zamku tablica informacyjna jest z boku. Nie zasłania widoku i nie dominują na niej nazwy sponsorów. Pod murem warowni, której historia sięga XI wieku krzak dzikiej róży. Idealny w swym kształcie i umiejscowieniu - zgodnie z prawidłami legend o jakimś nieszczęśliwie zakochanym, błędnym rycerzu, który sczezł pod murami, a na jego grobie zroszonym łzami, kapiącymi z koniecznie niebieskich ślepi rozmemłanej księżniczki zamkniętej (zapewne z powodów mezaliansowych) w wysokiej (spadające z wysokości łzy, musiały się rozbijać na doskonałe do ogrodniczej pielęgnacji zraszające bryzgi) wieży... ufff... [świadome posłużenie się Sienkiewiczowską frazą, inkrustowaną postmodernistycznymi wtrąceniami (styl palipsestowy)].   



No i jestem na wzgórzu. Za wzgórzem są kolejne wzgórza. Bardzo dobrze. Będzie, gdzie wędrować, by sprawdzać, co jest dalej. Teraz jednak trzeba już schodzić w dolinę Ergolz, bo w nocy zaczynam peronową szychtę. Znów wypieszczone uliczki oraz uśmiechnięci ludzie, pozdrawiają mnie, choć jestem tu pierwszy dzień, szwajcarskim Grüezi (w bazylejskim dialekcie zaspisuje się to jako Griezi - oba pochodzą zapewne od niemieckiego "pozdrowiać", czyli
grüßen).

W końcu jednak jeden dom przyciągnął moją uwagę na tyle, że sięgam po aparat. Jest to budynek w połowie rozbiórki. Przez rozbitą ścianę widać pokój z kaloryferem, ściany obnażają przeszłe warstwy farb, tapet, a także tynk, ze stropu wystają druciane wzmocnienia. W tym roku już dwa razy medytowałem z obiektywem w dłoni nad pornografią architektury. Raz w Szkocji przy rozbiórce wieżowca, a potem w dawnej bazie wojsk radzieckich w Pstrążu. Tym razem jednak kontrast z wycyzelowanym osiedlem szwajcarskich domków daje nieporównywalną intensywność. Rozpad, rozkład fascynują umysł barbarzyńcy. Widać, wbrew moim usilnym odżegnywaniom i dekonstrukcjom tożsamościowym, mocno tkwię w mentalności nadwiślańskich nomadów, azjatyckich najeźdzców.



Ta sama mentalność pchnęła mnie, by zobaczyć, co jest za wzgórzem. A mentalność ta osadza się na ciekawości. Przede wszystkim bowiem ciekawość pcha ludzi do eksploracji. Żadna tam chęć podboju, żaden głód czy lebensraum nie leży u podstaw penetrowania nieznanych terenów, a właśnie ciekawość. Dopiero po drodze pojawiają się pomysły na uzyskanie jakichś korzyści. Może to próba dorosłego zracjonalizowania, irracjonalnej, dziecięcej ciekawości. Ta próba okazuje się jednak również absurdem o uporządkowaniu, posiadaniu i przywłaszczeniu. Tymczasem obchodząc wzgórze leżące w granicach administracyjnych Szwajcarii, w zależności, po której stronie zbocza kroczę, otrzymuję sms-y witające mnie we Francji, Niemczech, a potem Szwajcarii. Taka współczesna wojna operatorów. Fantazmat granic, w które wpisujemy przyrodę - koniecznie ją unarodawiając. Nie czujemy, że mieszamy porządki i światy, mówimy: polskie/ niemieckie/ szwajcarskie góry, lasy, bociany (nie no, bociany są tylko polskie...).    

Sam w końcu, zajadając się czereśniami z dzikiego (mam nadzieję niczyjego już) sadu i patrząc ze wzgórza na Füllinsdorf, dostrzegłem trzy spożywcze dyskonty i zacząłem rozmyślać, jak się ma freegactwo w Szwajcarii. Zważywszy na tutejsze ceny byłoby to bardzo rozsądne, chyba, że ryzyko mandatu za wtargnięcie na świętą własność prywatną mogłoby skończyć się moją niewypłacalnością.



Dobrze mieć w pobliżu swojego domu takie zalesione wzgórze, żeby od czasu do czasu wdrapać się na nie i popatrzeć z góry nie tylko na to co jest dalej, ale spojrzeć z inszej perspektywy na ludzkie zamieszanie w dole, z którego się przyszło. Potem ze świadomością góry i pejzażu nikiforowych domków-pudełeczek, łatwiej się zdystansować do egzystencji w dolinach.

Tak przebiega proces mojego zasiedlania. Chętnie podążam za myślą Martina Heideggera[1], który dowodził, że współczesne niemieckie słowo "budować" (bauen) znaczyło kiedyś "mieszkać" (W języku polskim słowo „zadomowić” również ma etymologiczne powiązania z czasownikiem „budować”, ponieważ znaczenie „domu” wiąże się z członem „dem”, który pochodzi z sanskrytu i oznacza „budowanie”, „tworzenie”, jak choćby w słowie „demiurg”[2]). Niemniej "mieszkać", jak dowodzi niemiecki filozof, to także "otaczać opieką", a jeszcze wcześniej znacyzło po prostu być, czego szczątkową formę znaleźć można w niemieckiej odmianie tego czasownika, w pierwszej i drugiej osobie liczby pojedynczej (bin, bist). Również dzisiejsze niemieckie "mieszkać" (wohnen) Heidegger wyprowadził ze starosaksońskiego słowa wuon i gockiego wunian oznaczających „pozostawanie”, ale wunian to także „być spokojnym/ wprowadzonym w spokój”.

A więc i ja wprowadzam się w (s)pokój, otaczając opieką nowe miejsce, poznając je, znajdując analogię do miejsc znajomych, dobrze się kojarzących.




Appendix:

Kilka dni później szwędałem się po wzgórzach zamykających od południa dolinę Ergolz. Trzeba najpierw było minąć stację i przejść uliczkami uroczego Frenkendorf, w którym, gdyby nie przejeżdżające z rzadka auta, można by było pomyśleć, że czas zatrzymał się tu na początku XX wieku. Stara szkoła w cieniu potężnych kasztanowców, maleńki ryneczek z pobielonym kościołem i bajkowe domki w stonowanych kolorach z drewnianymi okiennicami. Strome i wąskie przejścia ustępują jednak nagle miejsca przestrzeni pofalowanych sadów. 
                           
Tu każdy może sobie wynająć niekoniecznie kwartał z owocowymi drzewami, ale jedno drzewo. Oparte o pnie złożone drabiny czekają aż najemca je rozstawi i da ulgę zgiętym do ziemi gałęziom, obciążonym kiściami bordowo-czarnych czereśni. Niemożebny zapach pobliskiego lasu, ziemi oddychającej deszczem, który spadł w nocy i owoców. Przede wszystkim owoców. Powietrze wydaje się aż lepkie od czereśniowej słodkości, kiedy kroczy się w kierunku okazałej skalnej ściany, skąd roztacza się widok na dolinę. A po drugiej stronie krajobraz już tak nie zachwyca. W dole miasto. Basel z wijącym się Renem.  

Odwracam się więc na pięcie i zbiegam błotnistą ścieżką w dolinę, przez pastwiska. Nogi niosą same, w skroniach "jak w klatce ptak, spłoszony puls"  aż przyśpieszony oddech zatrzymuje się zdławiony widokiem domu Mumików. Nie ma nikogo. Taczka oparta o ścianę, zatrzaśnięte okiennice, głaskane przez gałęzie tulącej się do ścian lipy, lekko podwinięty dach, długi komin wypoczywający po zimie i odwrotnie niż zimą nagrzany od zewnątrz słońcem. Obok domku poletko, a poniżej niewielki sad i potężna przestrzeń naobkoł. Gdyby tak można było zostać tu, zasnąć, napełniwszy wcześniej igliwiem brzuch... Ech...

                                              
                                              

 

                                                          







[1] M. Heidegger, Budować, mieszkać, myśleć, tłum. Krzysztof Michalski, w: Eseje wybrane, wyb. i oprac.
K. Michalski, tłum. Krzysztof Michalski i in., Warszawa 1977, s. 316-334.  
[2] Anna Legeżyńska, Dom i poetycka bezdomność w liryce współczesnej, PWN, Warszawa 1996, s. 46.