środa, 3 sierpnia 2011

Bazyliszek



Więc znów Smok. Ale Smok z głową koguta i ogonem węża. A właściwie Smoków kilka. Takie dziwa zamorskie podtrzymują herb Bazylei. A co w herbie? Pastorał biskupi. No i wszystko jasne. A gdyby jeszcze dodać, że oprócz Bazyliszków, bo wszak o nich mowa, są anioły, lwy i czarnoskórzy ludzie to mamy przekrój poprzeczny społeczeństwa miasta, w którym już miesiąc i dni kilka jestem. I potwierdzam. Wprawdzie lwów jeszcze nie widziałem, chyba, że to co biorę za koty przemykające uliczkami, to tak naprawdę lwy. Ino nieco chorowały w dzieciństwie. Anioły? A jakże! Wprawdzie na pierwszy rzut oka wyglądają na nietoperze, ale trzeba wziąć poprawkę, że ja sypiam w dzień, a w nocy pracuję, więc pewne omamy, otaty i przeinaczenia zdarzyć się mogą. No i czarnoskórzy są także. Niemniej w pamięci nie zachował się żaden biskup. Jest katedra na Münsterplatz. I owszem. Jest jeszcze kilka innych świątyń, ale biskupa nie widziałem. Nawet takiego, który w dzieciństwie chorował. Winc i pastorału ni ma.
Ale to może dlatego, że zanim Chłystek, Dżizas Chłystek, się urodził to urzędowali tu Celci. Niby przepędzeni przez Rzymian, ale chyba nie do końca. Pewnikiem się w masonerię przekształcili. A wiadomo, że skoro masoneria to i Żydzi. I w ten sposób zlinkowałem rok 500 p.n.e. z końcem XIX wieku, więc czasem już w miarę ogarnialnym dla naszych umysłów. Bo właśnie pod koniec sierpnia 1897 roku w Bazylei odbył się I Kongres Syjonistyczny, na którym to zakreślono pierwsze zasady działania państwa Izrael. Nie określono wprawdzie kiedy i czy w ogóle powstanie, ale ustalono wzór flagi i hymn przypieczętowano. A jeden z organizatorów Theodor Herzl zapisał po zakończeniu Kongresu w swoim dzienniku: "Jeśli miałbym podsumować Kongres Bazylejski jednym słowem - którego będę unikał przed wymawianiem publicznym - to byłoby: w Bazylei założyłem państwo żydowskie."
Takie toto niepozorne wielkością miasto. A takie rzeczy się działy. Pewnego hitlerowskiego namiestnika tu też ubito, i choć to nie powinien być powód dla Adolfa, to jednak odstąpił od zajęcia Helveti. Prowadził zaś tu w czasie II Wojny Światowej interesa z Amerykanami. Ropę ponoć kupował m.in. za zrabowane mienie żydowskie. A Amerykanów reprezentowali bardzo często również wyznawcy mojżeszowi… I połap się tu człeku w zawiłościach. Biznesy Niemiecko-Amerykańskie na terenie Szwajcarii trwały ponoć tylko przez pierwsze trzy lata wojny, ale jednak. Do dzisiaj na terenie Bazylei jest wydzielona strefa niemiecka. To dworzec po północnej stronie Rheinu. Onegdaj otoczony murem i bardzo pilnowany dziś swobodnie można się przemieszczać. Szwajcarzy oficjalnie nie jeżdżą do Niemiec na zakupy, bo tam jest „gorsza jakość produktów”. No może poza chemią. Skoro jednak już się pofatygowali po proszki, płyny itd. to i jakiś produkt „gorszej jakości” też zakupić mogą. Ot, i.

Tak czy siak Bazyleę za sehr zimpatiszyn miasto uważam. Może nawet bardziej niż Oslo. I to wcale nie ze względu na ostatnie wydarzenia norweskie. Mniejsza jest po prostu Bazylea (ok. 160 tys. mieszkańców). Do części industrialnej i bankowej nie dotarłem. Chyba raczej nie dotrę. Kręcę się po obrzeżach albo szlaki przemierzam podobne. Najczęściej nad Ren i w stare miasto. Nie ma tłumów. Jest taki małomiasteczkowy rytm. Galicyjski by się chciało rzec. No, ale wiadomo kalki kulturowe, archetypy itd. Ale, ale… jest jedno takie miejsce, które wygląda tak jakby Schulz zapomniał je opisać. Albo że opisał w "Mesjaszu" - zaginionej powieści. Chodzi o sklep. Nie cynamonowy. Nawet nie z materiałami. Z materiałami to miał ojciec Brunona. A ten jest metalowy. Zowie się całkiem z galicyjska: „Metalbau Weiland Kunstschlosserei”.
I wcale nie wygląda na taki artystyczny sklep z wytworami z metalu. Nie ma oświetlenia ciekawie zaprojektowanego. Są jarzeniówki. Nie ma artystycznego nieładu, a jest zwyczajny rzemieślniczy pierdolnik. Ot, stół z bardzo nadwyrężonym blatem, na blacie narzędzia pamiętające Franciszka Józefa… przepraszam znów kalka. W każdym razie zakład rzemieślniczy i sklep w ogóle nie przystający do innych europejskich „cepelii”. Szczególnie tych, które leżą przy ulicach, alejach i innych –gasse. A ten kilkaset metrów od katedry. Wprawdzie w wąskiej bocznej uliczce, ale, co widać na zdjęciu, katedra się wyłania u wylotu. W tymże sklepie cuda powstają metalowe. Cały zwierzyniec, który nocami zapewne ożywa. Takie inne to miejsce. Nie na czasie. Ceny tylko na czasie. Albo ponadczasowe. Więc tylko przez szybę kradnę wizerunki Sów, Kogutów, Świerszczy, Kotów, Słońc… Dziwne to miejsce.










Przechodząc tamtędy mimowolnie zwalniam. Choćbym wcale nie patrzył w stronę witryny zakładu. I nie ma to związku z pochyłością owej uliczki, słusznie nazwaną Münsterbergstrasse, bo trzeba się nieco piąć pod ten (właściwie „to”, bo rodzajnik chyba „das”) berg. No ale właśnie nie ma to znaczenia, bo zwalniam także w dół krocząc, gdzie nogi powinny nieść same. Dziwność. Przyciągająca bardzo dziwność.
Życie tu się toczy jednak głównie przy rzece. Wzdłuż Rheinu knajpki, rybackie domki, puby, i schody, na których pochłanianie słońca i słów się odbywa. Też tam, zupełnie w samym centrum, gdzie naobkoł starego miasta budynki, jest pewna mała plaża, na której spokojnie siedzą sobie ludzie w ogromnej rozpiętości wiekowej. Siedzą w czapkach. Albo bez. Ale jeśli w czapkach to tylko w czapkach. Trafiłem tam – że się tak wytłumaczę – szukając miejsca skąd można by płynąć, ale o płynięciu innym razem. Tako siedzą w nagościach, przytulnościach. Nie widać ich z głównego narzecznego deptaku, ale wystarczy zejść 30 metrów i w zupełnym ciał uwolnieniu siedzą człowieki. Piękne to. Takie inne. Nikt w nich nie rzuca kamieniami ani nie bluzga, mimo, że niemal dokładnie po drugiej stronie rzeki katedra wyrasta. Ot, sobie siedzą. Czasem nawet w cieniu świątyni. Wino piją albo się całują. Celebrują zapomniany i sponiewierany sakrament biblijny. Sakrament dotyku i pięknej cielesności. A wszak tyle o tym w Nowym Testamencie. Dżizas co do kogo podchodził, to najpierw go przecież dotykał. I to było bodaj najważniejsze. Słowa już były tylko dopowiedzeniem, przypisem. Treścią zaś dotyk. A i o ciele sporo w tej książce. O ważności ciała. Jako to się stało, że przeinterpretowali wszystko później – nie mam pojęcia. No niks, nie moja brocha. Książka jak książka, więc interpretacji wiele. Kanoniczność ich zmienna, więc może kiedyś inne rozumienie będzie koszerne.
W uliczkach można się zagubić, ale to nic szczególnego biorąc pod uwagę inne europejskie miasta takie jak: Lwów, Dubrovnik, Wenecja, Praga, Santiago de Compostela… Ino historii domów na domach nigdy wcześniej nie czytałem. A tu można. Wiele ma datę zbudowania napisaną. Niektóre opisują dzieje budynku. Co kiedy zostało dobudowane, odbudowane. Jak zmieniało się pokrycie dachu. Albo nawet wymieni są z nazwiska mieszkańcy domu np. od XIV w. To robi w głowie zapatrzenie w przeszłość. No, a jak data wskaże rok 1252, to już w ogóle. Są też drukarnie pamiętające Guttenberga. I wytwórnie papieru, co pamiętają i pradziadka Guttenberga. Tak, tak.
Cóż więcej. Aaa… jest też Marktplatz. Gdzie ratusz czerwony. A na samym placu warzyw sprzedajo łikendami. Chodzę sobie między straganami, ale nie kupuję. Nie na kieszeń mą. Tzn. gdyby tu pracować i żyć, to pewnikiem tylko tu bym nabywał, bo smakowicie wszystko wygląda, ale żem ino na dwóch miesiąców, to tylko sobie wącham. Jest też inny Platz. Univeristetplatz, gdzie co którąś sobotę jest targowisko staroci. I tu bywa drogo, ale trafiają się okazje. Ino ja tam chodzę popatrzeć tym razem na ludzi i tako pobyć trochę pomiędzy społeczeństwem bardzo kolorowym. Szkoda tylko, że obiektywu nie mam odpowiedniego, by porobić portrety nie wkładając nikomu w nos obiektywu, a z niebezczelnej odległości dostrzegać grymasy.
Ale „zipatiszność” tego miasta znajduję głównie w tym, że do owych historyczności i tłumności jest równie daleko, co do potoków, wzgórz, lasów. Wszędzie blisko. Każden coś znajdzie dla siebie. W chwili społecznościowej fobii można wskoczyć na rower i w ciągu 5 minut siedzieć nad górskim potokiem czyszcząc sobie słuch z miejskich hałasów szumnymi dźwiękami rzeki i drzew. Można się też przewędrować nieco i skalistości spotkać. Urwiska wapienne. Wszak kilka kilometrów dalej jest jura. Taka nieco jak nasza krakowsko-częstochowska, choć bardziej zwietrzała, więc wspinaczka tu niemożliwą jest. Ale Szwajcaria na brak miejsc do wspinania raczej nie cierpi, więc nikt tu się w sypkości Jury nie pakuje. A przynajmniej nie widziałem wspinaczy ani śladów wspinaczkowych.
A jak znów najdzie irracjonalny głód kultury to i do muzeów (30 ich tu naliczono!), galeryj blisko. Ponoć Muzeum Sztuki jest najstarszym na świecie zbiorem państwowym obrazów. No i robi wrażenie kolekcją. Nawet się nie spodziewałem. Ot, poszedłem się nieco zregenerować po czyszczeniu pociągowych toalet. A tam… Mają kolekcję największą Holbeinów. I ten bodaj najsławniejszy obraz, dwumetrowej długości Chrystusa w grobie. Chrystusa, którego ciało zaczyna się rozkładać. Nie ma tego blasku i boskości, co na innych obrazach „grobowych”. Jest po prostu gnijące z wolna ciało. Dostojewski bardzo mocno przeżywał zetknięcie się z tym obrazem, w 1867 r. w Bazylei. Inspiracje przeniósł wszak do epilogu „Zbrodni i kary”, a także „Idioty”. Robi wrażenie, nawet na takich psu-(i kotu)-bracie jak ja. Bo i nie traktuję Jezusa bosko, a ludzko. Ciekawi mnie ewangeliczna filozofia ciała, ale jako rzekłem – nie ta z oficjalnych nauk kościoła, a ta wyczytana w Nowym Testamencie. Poza tym są obrazy uczniów Pietera Bruegela, który mnie zawsze zatrzymuje swoimi opowieściami. Wszak na tych tłumnych obrazach zawsze się tyle dzieje. Tyle indywidualnych radości, trosk, traum… A jeszcze jak zaprezentowali tutaj wprawdzie XVIII wieczną kopię ucznia Pietera „Kazanie św. Jana Chrzciciela”, to już przepadłem. Wszak Kaczmarski do tego obrazu ekfrazę napisał i wyśpiewał. Martwych natur zaś nie umiem docenić. Żaden ze mnie znawca sztuki, więc po prostu nie potrafię się zachwycić. No, może poza prostackim zadumaniem z palcem w nosie, jako to Ci malarzowie takie winogrono potrafili namalować, że przeźroczyste się wydaje. Zupełnie niepojęta dla mnie sprawa. Tako jeśli się wgapiam w martwe natury, to tylko te z winogronami. Boscha tutaj nie mają. A ten to dopiero robi z głową i emocjami. Sporo też tu XX wiecznych prądów – kubistów, ekspresjonistów, impresjonistów. Jest więc Piccasso z różnych okresów – tych wczesnych niebieskich, czerwonych, aż po kubizm radykalny. Van Gogh też jest reprezentowany portretami, ale on przeca tyle natrzaskał autoportretów, że chyba co trzecie muzeum sztuki na Ziemi ma ciapkowane facjaty Vincenta. Jak już mówiłem jestem raczej troglodytą jeśli chodzi i historię sztuki, więc dotąd nie słyszałem np. o Georgu Scholzu. Zachwycił! Szczególnie pejzażami małego miasteczka – za dnia i nocą. Tam też wiele się dzieje i głowa Alana przepada w opowieściach. Brak Boscha wypełnił nieco Rodolphe Bresdin rysunkiem „La komedie de la mort”. Zaś grafika Odilona Redona „La art celeste” zaraz mi Chagalla przywołała… I tako doszedłem do samego Chagalla, którego kilkanaście obrazów tutaj. Portrety Żydów głównie, ale i „Strącenie anioła”… Niesamowitość zupełna. W ogóle nie spodziewałem się spotkać tutaj Marka Zacharowicza Szagala (Марк Захарович Шагал).
Ot, i takie to miasto o wielu głowach smoczych, anielich, biskupich. Miesza się tu sacrum z profanum. Szlachetnieją geny mieszkańców przez przybywających tu licznie emigrantów. Z korzyścią dla sztuki, kultury itd. A kultura z naturą tu się jakoś odnajdują ponownie. Więc i Alan się odnajduje. Są oczywiście antagonizmy ze szwajcarską stolicą – jakże by inaczej? W Basel powiadają, że najpiękniejszy w Zürichu jest pociąg do Basel. I jak tu się nie zgodzić, mimo że w Z. byłem tylko przejazdem, ale przecież sam te pociągi sprzątam. Więc wiadomo, że najpiękniejsze są pociągi!

P.S. Jest jeszcze coś w Basel, co wynosi ją naponad. Coś tak niemożebnego, że ech. Ale o tym innym razem, bo aż nie wypada pisać w tym samym poście o czymś tak cudnym.

3 komentarze:

  1. Tak sobie czytam, już któryś tekst i myślę, że to świetny pomysł opisywać w ten sposób różne miejsca, wspomnienia. Garstka ciekawostek, wraz z interesującymi spostrzeżeniami, takim subiektywnym odczuciem tego miasta, jest o wiele lepsza niż jakiś tam opis z przewodnika. Poza tym wiele wątków do zastanowienia... chociażby te rozważania o ciele, zmieniającym się do niego podejściu w obrębie religii i kultury. No i zawsze z humorem, a to o nietoperzach, a to winogronach. O obrazach już wspomniałam.. właściwie szkoda tylko, że zdjęć nie ma więcej, np. z okolic czy uliczek malowniczych (ale jak to mówi Pacia - bez sensu, wystarczy wklepać w net, więc wklepię :) ).

    OdpowiedzUsuń
  2. Ula, rozpieszczasz. Zaczynam mieć podejrzenia, że faktycznie Wrocław i Rudawy (przede wszystkim Rudawy) Cię omamiły...

    OdpowiedzUsuń
  3. Poczekaj, poczekaj.. zaraz przeczytam tekst pt. "mięso".. bo to rzeczywiście podejrzane, że nie ma się do czego przyczepić :)

    OdpowiedzUsuń