środa, 13 lipca 2011

Kurraaaa!






- Du warte hir. Dan bode und cige und dan wir mache pauze. – mówi Saliun (nie mam pojęcia jak to zapisać) i leci po plecako-odkurzacz. W tym czasie drugi Turek, od 15 lat mieszkający w Szwajcarii, którego imię brzmi germańsko-kompozytorsko, bo Johann (chyba, że to się jakoś inaczej pisze), pokazuje mi na podłodze wagonu restauracyjnego rzygowiny. Myślę sobie: „Cholera to będzie moja działka”, a on poklepując mnie po ramieniu kleci po niemiecku zdanie o tym, że my za kilka dni, jak tylko będziemy mieli wolne, to też sobie porzygamy. Uśmiecham się potakująco, choć wcale nie mam ochoty porzygać sobie jak będę miał wolne. Teraz mi się nieco zbiera. Niemniej staram się nie dać po sobie poznać. Nagle rozlega się wrzask: Kuuraaaaaaaaaaaaa! Johann odpowiada jeszcze głośniej Kurraaaaaaaaaaaa!!! To wraca Saliun. Daje mi odkurzacz, więc oddycham z ulgą i idę sobie poszurać po wagonach pierwszej klasy, a szef naszej "kury", czyli po turecku „drużyny” (tak mi powiedzieli, ale tłumacz googlowski, nie potwierdza tego), zaczyna sprzątać rzygowiny z patologicznym ze względu na moment uśmiechem i pewnie myśli sobie już o wolnych dniach i cyrkulacji pokarmowej.

Oszczędzają mnie chłopaki. Moim zadaniem jest odkurzanie, czasem zamiatanie i opróżnianie śmietników. No i wynoszenie worków ze śmieciami pod wiaty, skąd śmieci zabierane przez jakieś pojazdy widmo, bom nigdy ich nie widział, a wiaty co kilka godzin pustoszeją. Lecz ani Saliun ani Johann nie myślą, że mnie oszczędzają, bo robię jedną z najbardziej ekstremalnych czynności. Ekstremalnych w rozumieniu Saliuna i Johanna. Chodzi o wynoszenie worków pod wiatę. Bowiem w tych wiatach pojawiają się przerażające stwory. Szczury! A te szczury uciekają zanim zdążę podejść. Choćbym próbował się skradać i podchodzić od drugiej strony, by im zdjęcie zrobić albo pogadać po polsku, to zwiewają. Wracam nazad do pociągu i widzę przerażenie w oczach kolegów. Po chwili pada pytanie: „I co? Były?”. Mówię, że tak, ale tylko kilka, może kilkanaście. Oni wówczas kręcą głowami i mówią coś po turecku. Brzmi to jak: „Pojebany, nie?”.

Pracujemy razem od poniedziałku (4 lipca). Johann ma 30 lat, a od 8 pracuje na pociągach. Pracę załatwił mu teściu. Saliun od 8 lat jest w Szwajcarii, a od dwóch na SBB, jak zowie się tutejsze PKP. Ponoć płacą najlepiej. Chociaż wciąż nie podpisał kontraktu. Zatrudniany jest przez biuro pracy. Jak ja. Czyli, jak mówi, okradany z dwóch franków za godzinę. Saliun pochodzi z miasta Konya. Ponoć większość emigrantów tureckich w Basel pochodzi właśnie Konyi. Wkrótce spodziewa się syna. O swoim ślubie wypowiada się zwięźle i ekonomicznie. Że ślub potrzebny do legalnego pobytu, ale jak nie będzie miał pracy, to nawet ślub mu nie pomoże. Żona jest oczywiście Turczynką, ale z paszportem szwajcarskim. Saliun jest bardziej szorstki. Mniej mówi. Johann bardziej wyluzowany i serdeczny. Obaj mocno podpadają pod stereotyp południowych facetów. Gadających o kolejnej „habibi” (turecki odpowiednik angielskiego „baby”), popisujących się siłą, puszących piórka kogucików, z nieodłącznymi i-phonami w ręku lub przy uchu. Szczególnie Johann. Chciał być modelem. Ćwiczy wciąż ‘body-building’, ale ma jedynie 164 cm wzrostu, więc nici z kariery top-modela. Ci przemęscy faceci potrafią się nagle rozczulić nad zdaniem, które jakaś dziewczyna napisała im na randkowym portalu. Obejmują się wtedy i pokazują sobie zdjęcia i smsy. Nie są wówczas już sprośni i kogucikowaci. Miękną. Chyba większość facetów na świecie jest podobna. Przynajmniej myśli podobnie, ale tzw. europejska mentalność nie wypowiada i nie okazuje tych myśli. Czasem mam im też przetłumaczyć moim pokracznym niemieckim, jak napisze im ktoś zdanie po angielsku. Przeważenie są to proste zdania, więc nie ma problemu.

No właśnie moja szkolna nauka niemieckiego zupełnie wystarcza. Ba! Rozpoznaję błędy gramatyczne moich współpracowników. Tako w pierwszym zdaniu tego blogowego wpisu specjalnie napisałem fonetycznie. Również permanentna pierwsza osoba liczby pojedynczej czasowników jest zgodna z ich mówieniem po niemiecku. Nie uznają deklinacji ani koniugacji. Nie mówią jednak bezokolicznikami, a do wszystkich osób i liczb przypasowują pierwszą osobę. A więc „wir warte”, „du gehe”, „er mache”. Jedyny czasownik, który się zmienia to „być”. Mianowicie używają formy czasu przeszłego „war”, oczywiście dla wszystkich osób. Żeby powiedzieć „ja poszedłem”, mówią: „ich war gehe” „my poszliśmy” - „wir war gehe” itd. Taka ciekawostka lingwistyczna. A może ma to jakieś przełożenie na gramatykę turecką? Może ktoś zna i się wypowie w komentarzu? Póki co nie wiadomo.

A zatem biegamy po peronach i po wagonach w pomarańczowych wdziankach i usztywnianych specjalnie botkach. Po co te botki? Na budowie w Szkocji też takie nosili, no ale na budowie to mogło cosik spaść, więc dla ochrony. Zaś na peronach to może ewentualnie pociąg na stopę najechać, no ale wtedy to chyba nie pomoże to usztywnienie… Sprzątamy burdel jaki zostawiają w pociągu pasażerowie. Gazety, butelki (zdziwiłem się, że plastikowe butelki nie są zwrotne w Szwajcarii), czasem trafi się kapelusz, okulary, a jak pada, to dzika obfitość parasoli. Kolekcjonuję też pisaki, długopisy i ołówki. Jeśli w takim tempie będę je znajdował, to może zrekompensuję sobie stratę tysiąca, które sam zgubiłem. Raz znalazłem też chustę. Taką turecką. Kobiecą. Więc dałem Johannowi, a on był w niebowzięty. Że to taka specjalna chusta, że droga, że będzie miał prezent. Zapytałem dla której habibi? A on zrobił poważną minę i powiedział, że dla „Żony”. Że te rozmowy i smsy to tylko taka zabawa. Składał starannie chustę i miał tak błogą minę jakby ponownie się w swojej żonie zakochał. Cudność.

Mamy też przerwę. Tak koło drugiej w nocy. Idziemy wtedy do kanciapy, gdzie mikrofalówka, automat z wodą, stoliki i ławki. Ja najczęściej zajmuję sobie ławkę w rogu i śpię aż mnie nie obudzą. Na początku się śmiali, że jak ja mogę w takich warunkach, na przykrótkiej ławce, w buciorach. No ale ja ponoć jako dziecię potrafiłem iść i spać, więc cóż to dla mnie. Ważne, że łeb zlegnie i już. Oni wtedy prowadzą swoje mówione i pisane randki. Potem mnie budzą i idziemy dokończyć robotę. Zwykle jest w ciągu nocy 8-9 pociągów. Różnakich. Krótkich, nieco dłuższych i najgorszych dwupiętrowych. W cholerę sprzątania. Na koniec pada święte słowo „fajrant” i idziom w domy. Ja mknę na seledynowo-różowym rowerze. 5 min i jestem w swojej dziupli. Jadąc myślę ino o poduszce, ale jak już jestem na miejscu, to idę wziąć prysznic, a potem jeszcze zajrzę do skrzynki jimejlowej. Niemniej staram się przymusić do spania, bo potem w nocy jest ciężko. Pierwsze dni ten sen był rwany, więc chodziłem jak zombi. Teraz udaje mi się pospać 5 h cięgiem rano, a potem dosypiam jeszcze przed wyjściem do pracy godzinę lub dwie. Tako to się toczy.

W Johannem i Saliunem pracuje jeszcze jeden człek. Luppi. Szwajcar z włoskojęzycznej części tegoż kraju. Od 15 lat mieszka jednak w Basel. Od 15 lat pracuje sprzątając pociągi. Sam mówi, że można od tego zwariować. I coś w tym jest. Luppi pracuje sam. Sprząta ubikacje. Sam chciał, bo za to są specjalne premie. Tako zabiera on swoją torbę i znika w pociągach. Nie przychodzi nawet na przerwę. Jak wychodzę to go nie ma też. Nie wiem czy już czy wciąż krąży po peronach. Czasem w nocy wynurzy się nagle z jakiegoś wagonu i warczy coś po włosku. Miesza ten włoski nieco z niemieckim. I znów znika kajś. Johann mówi, że Luppi tak ma. Że sam pracuje, że ciężko z nim się dogadać. Więc taki układ jest, że Luppi robi swoje, a robi dobrze, więc nikt się nie czepia. Luppi jest faktycznie nieco upośledzony. A może trawi go jakaś depresja dwubiegunowa. Jest niezbyt wysoki, około pięćdziesiątki, może trochę więcej, siwe włosy. Porusza nerwowo ustami zanim zacznie coś mówić i biega w okularach rowerowych między pociągami. Taki Schulzowski jest w swoim byciu. Przemykający. A całe to nocne miejsce ma coś z prozy Brunona Sch. Takie kontrasty biznes klasy i szczurów. Grają świerszcze, ale metalicznie, bo siedzą pod szynami kolejowymi. Wszędzie świecą się oczy lokomotyw. Niektóre jednookie - te stojące i dwuślepne, czyli te które właśnie ruszają. Widać czasem gwiazdy. I kilka księżyców. Jeden o zmiennym kształcie, a reszta zawsze w pełni. W pełni ze wskazówkami. Zaraz przy ziemi świecą się oczy sów sygnalizacji pociągowej. Czasem szczurów. No i długie śpiące krokodyle pociągów. Niektóre nawet lewitują we śnie. Niektóre biorą nocne kąpiele. Co rusz któryś zamruczy.

Teraz mam wolne. 3 dni. W miesiącu nie mogę mieć mniej niż 6 dni wolnego. Nie chciałem mieć też więcej, wszak przyjechałem zarobić. Stąd pracuję tylko na nocne zmiany, bo za noce płacą za godzinę kilka franków więcej . Tak i mi przydzielono. Ale ze względu na to będę zmieniał ekipy – kurryyyy! – bo etatowi pracownicy tylko raz w miesiącu mają tydzień nocek. Nie chcą mieć więcej. Zrozumiałe. Będę krążył. Pierwszą nockę 3 lipca pracowałem z Włochami. Takimi peronowymi weteranami. Więcej się kłócili i darli, powtarzając co rusz nazwisko Berlusconiego, niż pracowali. Salvatore – szef ekipy wyglądający dokładnie jak Danny de Vito, a drugi to Beno z Palermo. I faktycznie ma coś z takiej mafiozowej fizjonomii. Kieby Don Corleone roztacza serdeczno-groźną atmosferę, trochę opiekuńczą, a trochę świdrującą człeka na wylot. Być może w sierpniu znów ich spotkam. Tak jak Saliuna i Johanna.

Ot i, zamieniłem Krowinkowe pastwiska na pastwiska Pociągów. Nieco zwiększyły się gabaryty podopiecznych. Ale nie ma tego stresu, że któraś Łaciata Panna zachorowała albo cosik jej się w nogę wbiło. Tu jak "zachoruje" który „zwierz” to go odstawiają i naprawiają. Jasno, że brakuje tych Ślepiów rzęsiastych, tego zapachu Krowinkowej sierści na grzebiecie, leśnych pohukiwań. Niemniej już rok nazad miałem problem mentalny w Norge. Bowiem po dwóch sezonach zabrakło nagle 3 Krowinek. Przestały dawać odpowiednią ilość i jakość mleka, więc poszły pod nóż. Czułem się jak ostatni zbój, żeby powiedzieć do rymu, co mi się w głowie mówi. Przykładać rękę do tego biznesu jakoś ciężko. Niby próbowałem, by im było dobrze. Fałszowałem testy mleka, żeby nie zabrali którejś za szybko. Tako w sumie przez 9 miesięcy nie wywieźli mi żadnej Krowinki. Ale jak zabrakło mi Diablicy, Babci i Burzy w zeszłym roku, to miałem dość. Tako jestem w Szwajcarii. Sprzątam pociągi. Ekonomicznie lepiej to nawet wychodzi niż w Norge.

A robota jako opisałem. Nie jest źle. Nocne zmiany mają swój klimat. A okolice Basel cudne, samo miasto też wydaje się po 10 dniach bardzo sympatyczne do życia. Ale o tym innym razem.

5 komentarzy:

  1. Piękne zdjęcia..a szczurki tez mi nie przeszkadzają:)
    A habibi znaczy oficjalnie "kochanie"...często występuje w tureckich piosenkach,a el potocznie...to juz zupełnie inna historia...fajnie piszesz:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, tak - wiem, że "kochanie", ale to polskie "kochanie" ma jednak zbyt sympatyczno-słodkie znacznie. A to właśnie chodzi o takie wożące się "bejbe..."

    OdpowiedzUsuń
  3. hahaha... motyw ze szczurami :)
    Bardzo mi się podoba, że jak opisujesz postaci, to ja dokładnie je widzę, oczywiście troszkę stereotypizując i nakładając siatkę własnych doświadczeń, ale uśmiecham się do nich :)

    [No i cóż, jakoś się muszę pogodzić z tym, że wyjdę na Alanową groupi, są jednak gorsze rzeczy na ziemi ;)]

    OdpowiedzUsuń
  4. Jest jeszcze gorzej, Ulu... jesteś właściwie jedyną groupi. Sporadycznych wpisów nie liczę. Pacia zaś nie pisze o moim pisaniu, a o mnie, więc ino Ty mi dajesz odpowiedź zwrotną, czysto-czytelniczą. Dziakuju.

    OdpowiedzUsuń
  5. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń