niedziela, 10 lipca 2011

Smok


Poznaliśmy się w połowie listopada. Smok właśnie przeszedł operację wycięcia guza. Przy okazji, z żołądka wyciągnięto mu kilka plastikowych toreb. Przez ostatnie miesiące pożerał wszystko, co pachniało jedzeniem. Dawid i Edyta z Ekostraży, wracając z kolejnej sprawy przeciwko psiej umieralni w Pieszycach, dostrzegli czarnego stwora drepczącego przy drodze [tu link do zdjęć Smoka sprzed operacji i tuż po]. Miał głowę skręconą bólem i baniak na tylnej części grzbietu. Baniak nowotworowy. Uszy miał zupełnie zarośnięte wydzieliną. Do Wrocławia dojechał na kolanach Dawida. Wydawało się, że są to ostatnie dni Smoka, więc żeby zmniejszyć jego cierpienie należałoby mu pomóc umrzeć jak najszybciej. Na klinikach jednak stwierdzono, że stan psiaka jest fatalny, ale można mu pomóc i może pożyje jeszcze trochę. Tako zapadła szybka decyzja operowania. Po operacji przez kilka dni był jeszcze w kojcu na klinikach, dokąd wolontariusze Ekostraży, przychodzili go wyprowadzać. Też byłem kilka razy.

Pierwsza wizyta? Otworzyłem drzwi – cisza. Otworzyłem drzwi kojca – cisza. Smok (wówczas jeszcze Dragon) leżał rozpłaszczony na ziemi, głowę trzymając pomiędzy dwoma rozłożonymi szeroko łapami. Spał. Nic nie słyszał. Kucnąłem i wonczas nagle jego zaczerwienione ślepia zaczęły się przewracać. Zerwał się i był gotowy do wyjścia. Ileż przez następnych miesięcy było takich widoków, kiedy rano siadałem obok śpiącego Smoka i czekałem aż poczuje (usłyszeć nie mógł – bo jego uszy odbierały tylko bardzo głośne dźwięki np. trąbę australijską), aż poczuje moją obecność. Po czterech dniach od operacji przywiozłem go do domu. Na tzw. „tymczas”. Miał zostać 2 tygodnie, góra miesiąc. Został niemal do końca.


Daj łapę Smok, na szczęście łapę podaj,

Ja takiej łapy nie widziałem w życiu,

Na bezszelestną cichą noc w pogodę - chodź,

Poszczekamy razem przy księżycu,

Daj łapę Smok - na szczęście łapę podaj


[lekko sparafrazowany wiersz Sergiusza Jesienina "Psu Kaczałowa"]

Uczyliśmy się siebie. Bał się wkładania obroży i zapinania smyczy. Ale przeszło mu po jakichś dwóch miesiącach. Zresztą smycz i obroża nie były potrzebne, chodził zawsze w pół kroku za mną. Cudnie spokojny – myślałem, że to wyciszenie pooperacyjne, ale on taki był. Cierpliwy, niezwykle łagodny i rozumny. Akceptował wszystko i wszystkich. Miejsca, do których jeździliśmy, ludzi, zwierzęta… Choć zarówno ludzie jak zwierzęta zdawali się być przerażeni czarnym wilkiem. Więc patrzyli z niedowierzaniem jak nienachlany potwór zbliża się, podnosi głowę, patrzy głęboko w oczy i drepcze dalej. Bez upierdliwego napraszania o głaskanie czy uwagę. Taki buddyjski mnich nieznanego zakonu. Witał się z kaczkami w Parku Południowym, ale one odlatywały z wrzaskiem. Czasem lekko przyspieszał kroku, co z lekkim naciągnięciem można było uznać za bieg. A dreptał pokracznie bardzo. Takim troszkę rozchwianym defiladowym krokiem. Okazało się potem, że to jedna z oznak demencji, która zaczynała się już dobierać do smoczej głowy. Kolejnymi symptomami były utraty równowagi, nagłe zawieszenia i wpatrywania się w ścianę, łapanie paszczą niewidzialnych much. Doktor Radosław Toś z Kamieńca Wrocławskiego przepisał karsivan na polepszenie krążenia krwi w mózgu. Zadziałało. To nie jedyny raz, kiedy ten niesamowity lekarz weterynarii ratował nas. Ratuje też inne zwierzaki Ekostraży, zawsze przy okazji wygłaszając krótki wykład, co i jak. No, może nie zawsze krótki ;-) Ale zawsze ciekawy.

Smok podczas pobytu ze mną miał kilka zapaści. Infekcje, gorączki, pogłębianie demencji… Podwyższona temperatura ścinała go z nóg. Zwyrodnienia w tylnych stawach i kręgosłupie tylko pogłębiały stan bezsilności. Wówczas podstawiałem mu pod nos michę z wodą i jedzeniem. Czasem trzeba mu było podawać dłonią, żeby zjadł. W tych gorszych momentach wynosiłem go na dwór, podtrzymywałem go przy załatwianiu, a potem przynosiłem do domu spowrotem. Nie był w stanie sam chodzić po schodach. Ale potem dzięki lekom i samozaparciu siły wracały. I znów mknęliśmy do Parku.


Smok odwiedził ze mną dwa razy Kraków, był w Rzeszowie, Bieszczadach, a kilka razy w Rudawach. Podróże znosił spokojnie – jak wszystko zresztą – w bagażniku. Odwiedzaliśmy Rodziców i ich Koty, które po pierwszych chwilach nastroszonego-ogonowego przerażenia poznały, że Smok to cudak, a nie pies. Nie czując zagrożenia, wnet zaczęły obwąchiwać go, a czasem nawet spacerować po nim.

Lisica Freeda, która mieszkała z nami przez 2 miesiące też szybko poznała się na łagodności Smoka, który na wszystkie zaczepki psie, kocie i lisie odpowiadał stoickim spokojem. Gdy jakiś bojowy pies startował ni stąd ni zowąd z warczeniem i zębami na Smoka, ten spokojnie odchodził, jakby nigdy nic. Nie warczał gdy czyściłem mu bolące uszy – piskał tylko z cicha, nie unosił nawet gniewnie górnych warg, gdy robiłem mu zastrzyki. Tylko Lisicy udało się wnerwić Smoka. Przez pół dnia skakała po nim, rzucała mu piłkę, by zachęcić do zabawy, a Smok jak to Smok – spał. Wreszcze lisia osobowość nie wytrzymała i skubnęła psie ucho. Wówczas Smok wydał z siebie coś między szczeknięciem zdartego gardła i warknięciem. Bardziej to było żałosne niż agresywne. Niemniej zębami kłapną. Oczywiście Freeda już była daleko. A Smok wnet zapadł znów w swój głęboki sen. Lubił obserwować nowych domowników – tych dwu nożnych, tych ze skrzydłami i tych ze skorupą, tych mruczących i tych szczekających. Ale nie był upierdliwy, nie narzucał się. Patrzył przez jakiś czas z ciekawością, a potem bardzo szybko uznawał ich za część domowego pejzażu.

Kilka razy wydawało się, że to już koniec Smoka. W jamie brzusznej wykryto kolejne guzy m.in. w pachwinie – wielkości jabłka, duży w śledzionie, powiększona znacznie prostata. Najbardziej baliśmy się o śledzionę, bo to bardzo kruchy organ i nawet przy niepozornym kładzeniu się guz mógł pęknąć, powodując wylew wewnętrzny, a wówczas trzeba by było jak najszybciej pomóc Smokowi umrzeć, bo ratować by się już nie dało, a ból byłby ogromny. Operacja nie wchodziła w grę. Zbyt wiele tych guzów i guzków. Analiza tego pierwszego operowanego wykazała, że był to nowotwór złośliwy, więc istniało duże prawdopodobieństwo przerzutów. Poza tym Smok był już staruszkiem i nie wiadomo czy wybudziłby się z narkozy, czy jego serducho by wytrzymało. A nawet jeśli, to być może jego rekonwalescencja wymagałaby więcej czasu niż mu pozostało. Kolejny argument przeciwko operacji to demencja. To jednak zbyt duże obciążenie stresem. Po operacji Smok mógłby mieć zapaść i zupełnie stracić kontakt z rzeczywistością. Podjęliśmy więc decyzję, że Smok nie będzie już więcej operowany. Że będziemy próbowali wydłużyć mu na ile się da szczęśliwe dni, a kiedy zacznie cierpieć pomożemy mu umrzeć. Choć wolałem, by odszedł spokojniej.

„Wtedy pies podniósł głowę. Nigdy w życiu nie widziałem takiego wyrazu w twarzy psa. Jak gdyby się łagodnie uśmiechnął, przy czym obnażyły mu się tylne zęby. I była w tym uśmiechu niezmierzona rezygnacja i chęć powrotu do wewnętrznego spokoju. Jak gdyby powiedział: dajcie mi spokojnie umrzeć, śmierć jest tylko moją sprawą. I znowu ułożył głowę na przednich łapach.”

[J. Iwaszkiewicz, „Opowiadanie z psem” [w:] Tegoż, Opowiadania, tom V, s. 331.]


Już po 3 miesiącach powiedziałem, że nie ma sensu szukać mu domu. Został ze mną. Niemal do końca…

W połowie maja znów miał infekcję. Znów antybiotyki i noszenie na dwór. Ale nawet kiedy nie mógł sam wstać sygnalizował potrzebę wyjścia. Wtedy go znosiłem. Raz może dwa, zdarzyło mu się załatwić w domu. To była jednak moja wina. Za długą przerwę zrobiłem między jednym, a drugim spacerem.

Od tej połowy maja nie byliśmy już w Parku. Chodziliśmy pod blokiem, koło garaży. Byliśmy jeszcze na łąkach koło domu Rodziców w pewnym prowincjonalnym miedzianym mieście. Byliśmy też w Rudawach. Tam wygrzewał się na trawie w czerwcowym słońcu. Spałem z nosem w jego sierści. Cóż za zapach!


Przyszły też nieco lepsze dni, kiedy dreptał żwawiej. Niemniej z początkiem lipca musiałem wyjechać z kraju, by zarobić na kromkę ze szczypiorkiem. Zaczęły się nerwowe poszukiwania kogoś, kto będzie wiedział jak się obchodzić ze Smokiem. Kogoś odpowiedzialnego, ale i zdolnego do noszenia tego niemal trzydziesto kilogramowego ciałka. Zgłosili się cudni ludzie spod Wrocławia. Miron i Ela, którzy pomagają psiakom [tutaj psiaki Mirona i Eli, szukające opiekuna]. Szczególnie staruszkom, ale i młodsze się trafią – jak wyrzuceni z samochodu Wiesio i Lesio. Czy wyciągnięty z wnyków Jańcio, któremu to narzędzie debili, zatrzasnęło się w paszczy i na karku. Przeżył. Ma powiększone nieco usta, więc wypada mu jedzenie podczas posiłków, panicznie boi się smyczy, nawet jak widzi innego uwiązanego psa. Jańcio więc zostanie z Elą i Mironem, a dla Wiesia i Lesia szukamy domu.

Więc to tam, w podwrocławskiej wiosce, na uboczu, na ogromnym terenie z parterowym domkiem miał spędzić swoje wakacje Smok. We wrześniu zaś miałem go odebrać.

Smok zmarł. Tydzień po moim wyjeździe. Miał ataki epileptyczne. Zatem układ nerwowy. Demencja. Jadąc do Eli i Mirona ze Smokiem miałem przeczucie, że to nasze ostatnie wspólne chwile. Oczywiście jak dojechaliśmy na miejsce od razu wyczułem, że lepszych wakacji dla Smoka nie mógłbym wymyślić. Niemniej stałem wgapiony w człapiącego po obejściu Przyjaciela, który witał się z wesołą ferajną czworonogów, a w moich ślepiach się szkliło. A jak tylko wyjechałem za bramę fala taka nadciągnęła, że już nie byłem w stanie jej powstrzymać.

Potem codziennie kontaktowałem się, pytając o Smoka. Było raz lepiej raz gorzej – jak to ze Smokiem. Byłem spokojny. Wiedziałem, że jest w dobrych, czułych i doświadczonych rękach. Potem była cisza przez dwa dni. Bałem się pisać, dzwonić, pytać… Odebrałem wiadomość o śmierci Smoka w czwartek rano. Po owych atakach epileptycznych zapadł w sen. Nie obudził się już. Więc umarł tak jak chciałem. Bez usypiania. Pochowany został na cmentarzyku pod akacjami, gdzie inni Przyjaciele Mirona i Eli. Jak wrócę to tam pojadę.


[...]

No, chodź tu, chodź, jaki pobłysk wilczy
Czołga się ukradkiem w twoich ślepiach.
Gdyby moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć,

Toby było mi o wiele lepiej.
Idź już leżeć. Nie warto płakać.
W życiu gorsze udręki będą jeszcze.
Ja kochałem nie odkryte nasze szlaki
I zmierzwioną sierść pachnącą deszczem.

[Andrzej Bursa, "Pożegnanie psa"]





Wyrzucam sobie, że nie byłem obok, kiedy Przyjaciel umierał. Biję się z myślami, że może gdybym został… że może ta zmiana miejsca, mój brak, spowodowały emocje, które z kolei mocno wpłynęły na układ nerwowy. Nie dowiem się chyba już co by było gdyby. Teraz codziennie śni mi się, że on wcale nie umarł, że po tym jak zasnął - obudził się. Że jak zawsze podszedłem i kucnąłem obok leżącego pociesznie Smoka, a on nagle przewrócił oczami i zerwał się z machaniem ogona na mój widok, ziewnął, a potem poszliśmy do Parku.


Żegnaj Przyjacielu,

Twój rudzielec

7 komentarzy:

  1. KLiedy to czytałam przypomniał mi się mój czterołap...który niedawno odszedł...tez miał demencję..też brał karsivan...miała ataki...wynosiłam go na dwór ...dałam mu wszystko co było można...a potem towarzyszyłam w przejściu...to było miesiąc temu a teraz wszystko wróciło..i łzy też...to cudne że sa ludzie którzy sprawiają że takie istoty jak smok maja spokojne i szczęśliwe, ciepłe ostatnie dni...pięknie to napisałes.

    OdpowiedzUsuń
  2. PACIERZ PSI Tadeusz Nowak

    Nie znoś mi bracie psie mój Burku
    Kusego który drzemie w zorzy
    ani sąsiadki tej diablicy
    której za skórę się wsypało
    pieszczot gorące proso
    Nie znoś kuropatw zaduszonych
    nie wlecz za skrzydło naderwane
    anioła z wiklin gdyż jest cięższy
    od kowalskiego młota którym
    zwala się nocą ślepe konie
    i suche krowy na kolana

    Zostaw w modlitwie piski ptasie
    noce majowe zagnieżdżone
    w słodkich litaniach traw maryjnych
    nie duś zębami dni powszednich
    ani łapami nie przygniataj
    kurzej niedzieli na podwórku

    Nie skacz mi kundlu na ramiona
    i nie powalaj w rośną trawę
    choć w niej zapala się tysiące
    planet na które naszczekujesz
    a we mnie się zanosi śmiech
    jakby otawa na mój łeb
    zwaliła wszystkie swe dzwonnice

    A ja ci za to psie mój bracie
    wybiorę kamień tak poręczny
    że z niego żaden sznur nie spełznie
    i taką wodę w której tonie
    nawet z pacierza amen

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję. Wiesz, to takie nieco egoistyczne wybebeszania, które pomagają przepracować ten czas po stracie. Przykro mi z powodu Twojego Przyjaciela. Przykro mi że nie mogłem, jak Ty, być gdy mój Przyjaciel odchodził. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Owco, cóż to za wiersz straszliwy? Niech spierdala, niech spierdala, ten wiersz. Jerzy H. w swoim debiutanckim tomiku też napisał utwór o powieszniu psa, cytowany tekst Bursy też jest o sprzedaniu psa, bo brak pieniędzy... Co im się wszystkim na mózg rzuciło.

    OdpowiedzUsuń
  5. na wspomnienie psa Brutusa który spoczął obok psa Wojtka przypomina mi się ostatnie jego machnięcie ogonem ku mnie na pożegnanie, na pewno przekonany jestem o tym święcie, a gdy już wraz z przyjacielem Tomkiem pochylaliśmy się nad mogiłką z nagłośnień samochodu marki kadet wysączyło się 'śpij kochanie śpij' z głosu Katarzyny Szczot zwanej Kayah i wtedy była rozwałka nieprzewidziana jakby znaki na niebie i ziemi się pokryły.
    razem z owym Brutusem spoczęły różne nasze sekrety wiedział o wszystkim i milczał jak ...

    ze Smokiem miałem przyjemność i miałem przyjemność :)

    takie straty ceruje się na różne sposoby, słowem, myślą uczynkiem lecz nie zaniedbaniem
    nie zaniechaniem pamięci.
    do dziś mi się śni i wiem wtedy, że dobre idzie.

    zasyłam dobrych myśli wiązkę światłowodoczułą
    trzymaj się !

    OdpowiedzUsuń
  6. Alan - jesteś pięknym człowiekiem.

    OdpowiedzUsuń
  7. @Kubo, a znajesz Ty inną melodię i słowa, co się z naziemnością paralelniły? "Ja mam wiarę ty masz szybki wóz" ;)

    @Eko - Tyś jest pięknymi człowiekami, ja ino ludziem

    OdpowiedzUsuń