środa, 6 lipca 2011

Bazylka

1. Zamiast jak co roku w Niemczech na północ odbić, skręciłem na południowy-zachód. Więc Basel, Bazylea po prostu Bazylka. W tym roku tu. Już nie Norge, a Schweiz. Chociaż zaokienna „helvetia” jak raz Norwegię przywołała w lingwistycznej plątaninie. Wszak „helvete”, mimo pozornie nie wulgarnego znaczenia „piekło”, jest jednym z przekleństw w kraju Vikingów. Użyć onego można, kiedy cosik nie pójdzie po naszej myśli. Najbardziej pasujący mi polski odpowiednik to „chuj” (wybaczcie, musiało być mocne, bo po norwesku też to dość mocna niecenzuralność). A zatem „helvetia” to jakby „chujnia”. Aż chciałoby się dodać „z grzybnią”. Helvetia z grzybnią! Takie toto myśli mnie nawiedziły po 16 h w autobusie relacji Wrocław-Basel. Że ja już tyle a tyle lat, a tu znów, że może lepiej było, a najbardziej już to, i w ogóle dupa z serem.


2. Panie i Panowie: oto właśnie Basel! Może to nie jest najbardziej reprezentatywne miejsce tego 160 tysięcznego miasta, ale tam najpierw trafiłem. Wiedziony zapewne instynktem, który każe mi przed poznaniem większych aglomeracji, znaleźć najpierw możliwość ucieczki zeń. Zeń w zen albo w Ren, zwany tu Rhinem, który to widać w pełnej wilgotności na dostrzeżeniu obok.

Instynkt to również samozachowawczy, bowiem opatrzywszy się cen w najtańszym ponoć sklepie sieciowym Szwajcarii pt. „Migros”, ruszyłem w szaleńczym tempie na poszukiwania możliwości zbiorów w naturze.

Ceny porażają, nawet tych, którzy w Norge nie z jednego sklepu chleb jedli w cenie 10 zł najtańszy zjadliwy. O tym „Migrosie” zdążyłem już usłyszeć, że założony został przez pewnego pana, któren jeszo przed wojną samochodem woził na wieś produkta zjadliwe i niezjadliwe. To dopiero była rewolucja! Wszak to ze wsi spożywczość zwykła trafiać do miast, a tu masz. Na odwyrtkę się Panu zachciało. Ale chyciło. Zatem był to taki tani sklepik obwoźny, jaki w Rudawie (a pewnie i w innych częściach Polszy) przejeżdża codziennie (oprócz świąt i niedziel) ciężarówką wioski różne zapadłe, w tym najcudniej zapadłą Strużnicę. Potem sklepik zawitał do miast i rozrósł się na potęgę. Niemniej, ujmą było dla Szwajcara średnio nawet ustawionego życiowo kupować w Migrosie. Ba! Ponoć do dzisiaj się zdarza, że Paniuś abo Paniusia przemyka się chyłkiem uliczkami bocznymi, wślizguje się między migrosowe półki, by z podniesionym kołnierzem i naciągniętym na nos kapelutkiem nawrzucać w koszyk tańszych a dobrych produktów, potem szybciorkiem do kasy, a za kasą w przygotowaną wcześniej reklamówkę zapakować zakupy i myk-myk na ulicę. No i tym razem już może kroczyć głównym traktem, boć przygotowana reklamówka, przygotowaną była wcale nie ze względów ekologicznych, acz reprezentatywnych. Wydrukowana bowiem nazwa na owej reklamówce inny sklep reklamuje. Kanoniczny. Przystojący Szwajcarowi świadomemu swej pozycji i godności. Zbyt dużo to jednak stresu kosztuje, więc lepiej wysłać jakieś pacholę albo podwładnego bądź podwładną. Oczywiście zachowując ostrożność przez nakaz użycia reklamówki maskującej.

Ale, ale… jechałem i jechałem, a tu ani pól, ani wiedzy botanicznej wystarczającej, by wiedzieć, co w gar włożyć z łąki, by tym się najeść i nie zatruć. Tako dojechałem do mostu..

3. Most pod wezwaniem Sowy. Sów na nim zielonych kilka, czego za dobrze nie widać na powyższym zdjęciu, ale co przepowiednią było niechybną , znakiem żywota mego tu… Ale o tym później. Most na Renie. A Ren wiadomo Nibelungowy skarb skrywa i w ogóle jakoś mnie fascynujący z różnych nieuświadomionych powodów. No a jak coś przykuje moją uwagę, to zaraz piasenka lub pieśń się w głowie pojawia z daną fascynacją związana. Nie zawsze wprawdzie adekwatna do okoliczności klimatycznych, przyrodniczych, historycznych, społecznych itd., ale samo się tak robi, więc nie wiadomo. Jedyny utwór o tej wielkiej rzece jaki znam, wyśpiewał Jacenty „Nieodżałowany” Kaczmarski. Tako mknąc na rowerku różowo-seledynowym, w iście sielankowym otoczeniu nuciłem z cicha pod nosem: „...pociąg przemierza wieczny Ren / w falach kołyszą się kominy / koniak, przepustka, piwo, sznaps / i każdy w porę się obudzi / żeby w jednostce być na czas / tam uczą go zabijać ludzi…”

Most ów specjalnie dla piechurów i rowerzystów. W ogóle dróg rowerowych tu obfitość niebywała. I nie myślcie, że na podstawie doświadczeń polskich wiecie czym jest „droga rowerowa”. Bowiem tu nawierzchnia gładka, a nie kostka brukowa wywołująca drgania, które po przejechaniu kilku kilometrów powodują oddzielenie skóry i mięśni palców od kości paliczkowych. Tutaj ku odróżnieniu chodnika dla pieszych od magistrali jednośladów, nie trzeba wprowadzać różnych kolorów, co i tak w polskich warunkach nie zdaje egzaminu. Tutaj są specjalne tunele, by przemknąć przez miasto i jak najrzadziej trafiać na skrzyżowania. A jeśli już tak niefortunnie się zdarzy, że znajdziemy się na jednej drodze z silnikowymi potworami, to zza szyb tychże monstrów spalinowych uśmiechają się do nas twarze i gestem dłoni zapraszają do korzystania z oczywistego tu pierwszeństwa rowerzystów. Że o bezpieczeństwie zostawiania roweru bez zapięcia potrójnymi łańcuchami, u-lockami, kłódkami i linkami tytanowymi nie wspomnę.

Tako to śpiewając i rozkoszując się szlakami cyklistycznymi przejechałem most pod wezwaniem Sowy. I nieco melankolijnie, bo na wschód, ruszyłem wzdłuż brzegu Renu. Nie przejechałem nawet 200 metrów, gdy mym ślepiom ukazały się budki, powiewające flagi, tabliczki… No ja wiedział, że kajś blisko Germania się rozciąga, że i Francja tuż tuż, a i Austryja nie tak daleko przeca… Ale to przeszło moje wyobrażenia topograficzne. Instynkt przetrwania wsparty zapewne również piętnem nazwiska doprowadził mnie do Niemiec! Bo cóż pierwszego za bezszlabanową granicą ujrzałem? Cóż ratowało mój portfel, żołądek, a co za tym idzie samopoczucie? Oto odpowiedź:


4. Aldi! Poczciwy Alduś. Alduniu umiłowany, gdzie marchew i banan dwa razy tańsze niż 3 kilometry na południe, gdzie ciasteczka z czekoladą, soki, pestki dyniowe, chmiel w płynie, gdzie panieńskim rumieńcem rzodkiewka pała… a wszystko w cenie zbliżonej do nadwiślanej! Uratowanym więc! To tylko kilkanaście minut pedałowania od mojej dziupli. Nakupił żeh soku jabłkowego i marchewkowego, sałatę, siatkę cukiniów, rukolu, oliwu z oliwuk, pirodontów czeroniuśnych i pachniuśnych i wiele, wiele inszości, a rachunek wyniósł ino 12 eunuchów i kilka rupieci! Toć to jak zakupy w Lidlu na wrocławskich Krzykach.

Aż jaszczurka prziszła i ciekawsko zerkała zza szprychów i łańcucha. Chciałem jej cosik zaproponować z koszyka, ale się zwinęła. Bo toć i była jaszczurka zwinka (więc może zwinkęła się?). O, proszę bardzo:

Radośnie obciążony przepysznym ciężarem nazad ruszyłem zatrzymując się, by "upgradować" układ produktów koszykowych ku nie zgubieniu ich na zakrętach. Przy okazji postojów zaś dostrzegałem aparatem pejzażownię bliższą i dalszą. Obie zachwycające:


5. Tako dojechałem do dziupli. Przyrządziłem sobie michę liściastą: rucolowo-sałatowo-bazyliowo-oliwno-oliwkowo-dyniowo-ciemno-chlebową i wsuwałem aż mi się gymba trzynsła. I soku se zmieszałem marchewkowego z jabłkowym.

Zasiadłem w tej pełnej szczęśliwości na łożu, dzierżąc w dłoni kupioną bazylkę doniczkową (byndzie roślinka na parapecie) oraz lampkie nocną, z której zdjąłem wściekle niebieski abażur i próbowałem przekonać Żarówkę, że znacznie mi przystojniej w tym abażurze, ale Bazylka, któraą ku w sparciu w negocjacjach zabrałem, dyplomatycznie zasugerowała, że raczej jednak nie. Postanowiłem więc wzbogacić abażurem pustawe dotąd wnętrze szafy. Tak też zostało.


Mieszkam sobie więc tako. Mam stolik wyższy i niższy, szafę (z abażurem!), zlew, okno z widokiem na szklarnię i budynek ze wspomnianym na początku napisem „helvetia”, drewnianą roletę i regał troszkę tylko zapełniony przytaszczonymi kniżkami. Budynok stoi sobie w przyszpitalnym parku. Ale nie, nie – nie przyjechałem do żadnej ze Szwajcarskich klinik. W owym budynku mieszkają studenci, praktykanci, pracownicy tymczasowi najczęściej związani ze szpitalem. Mnie w tym zbiorze nie ma, ale o tym innym razem. Na każdym pięterku jest łazienka. Ale jaka! Oprócz standardowych kabin prysznicowych i umywalek jest też osobne pomieszczenie z wanną! Dużą wanną! Kuchnia tyż jest wspólna. Integracyjna. Każden mieszkaniec ma swój kluczyk do osobnej półki w lodówce i osobną szafkę na produkta. Różne narodowości pomieszkują tu. Najwięcej Niemców, trochę Szwajcarów, Turcy też, jeden Walijczyk, no i od 1 lipca jeden Polak, czyli ja. Nieczęsto jednak mam szansę pogadać, gdyż nieco w innym rytmie od resztu tu prożywajem. W rytmie Sowim, jak się rzekło powyżej. c.d.m.n.n. (ciąg dalszy mam nadzieję nastąpi).

9 komentarzy:

  1. "Jadę na rowerze słuchaj do byle gdzie
    Rower mam posłuchaj w taki różowy jazz
    Może byś tak Damian wpadł popedałować
    Ubierz się w obcisłe bo to warto mieć styl
    I depniemy sobie ode wsi dode wsi
    Może byś tak Damian wpadł popedałować
    Flaga na maszt Irak jest nasz
    A rower jest wielce OK
    Rower to jest świat"

    Janerka Rower na Jutubce

    OdpowiedzUsuń
  2. A cóże Ty tam będziesz wyrabiał, drogi? Bo że nie krowy, to raczej widać. Ale co zatem? Co?

    OdpowiedzUsuń
  3. A to już w następnym odcinku będzie. Miało być tylko o moich rozjazdach, ale po drodze zdarzyło się smutno, a pisanie i wybebeszanie to taka autoterapia. Przepracowanie i wyrzyganie myśli. Mam nadzieję, że teraz już tylko o Bazylce będzie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ostatni tekst na blogu... :( smutno jakoś... skąd ja wezmę codzienną porcję dobrego humoru w oprawie dobrej literatury?
    Nie masz Ty jakichś rudawnikowych peregrynacji 2 szwędających się po sieci? ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj, nu mam. Ale tyle dobrej literatury jest na świecie, że szkoda by było czas marnować, gdyby nawet było cosik jeszcze mojego w sieci. Polecam Jacka Podsiadły "Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé". Śmichu mnóstwo całe. Nie pamiętam bym się tak katurlał kiedykolwiek znad papieru zadrukowanego. Stronice oprychane, bóle brzucha i szczęki. A w książce też najdziesz odwołania do kultury, literatury, filmu, polityki liczne i cyniczne. Że na wyższym poziomie to nawet nie trza dodawać.

    OdpowiedzUsuń
  6. Oj tam z tą Twoją skromnością...Jacka jak gdzieś dostanę to i poczytam, ale blog - krótkie formy, zdjęcia, tak jakoś swojsko, wygodnie, przytulnie. A i za darmo (póki jeszcze brak :copyright rudawy).
    No nic... wszystko umiera, odchodzi, kończy się, znika, gaśnie... niedorzeczność turlania się po tym ziemskim padole ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. "Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija", jak aforyzmował Lec.

    OdpowiedzUsuń